Kradziona chwila

wtorek, 24 marca 2009
Korzystając z chwili, którą sam sobie ukradłem z dnia wpadłem na moment w czeluść internetową. Zaplanowanie trasy, zgranie muzyki na drogę, do tego jeszcze wysłanie oferty klientowi. No i chciałem zrobić z siebie Krysię z naszej-klasy, która to chwali się nowym fryzem. Tak więc ja też się chcę pochwalić. No i kawałek, który mi będzie w drodze do Krakowa towarzyszył też Wam dam.
Co do Krakowa - wracam w piątek wieczorem dopiero. Zapowiada się naprawdę ciężkie kilka dni.

Poprawiacz nastroju

niedziela, 22 marca 2009
Wraz z Kingą przeglądam zasoby muzyczne, tych rytmów które mi się podobają od dawien dawna. Tak, znęcamy się nad polskim hip-hopem... Co tu dużo mówić - jest czego słuchać. Ale ja zawiesiłem się nad jednym kawałkiem. Nawet jak mam wielkiego doła poprawia mi cholernie skutecznie nastrój. Kawałek, który nieodmiennie wywołuje u mnie banana na twarzy.

Zegarkowy koszmar

Po kilku latach wiernej służby mój zegarek, odmówił mi zupełnie współpracy. Nie to, żebym był zbytnim fanatykiem czasomierzy - przecież godzinę wyświetla mi bez żadnych trudów moja komórka. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że bywają chwile, gdy sięgnięcie po telefon jest większym nietaktem, niż puszczenie solidnego i jakże swojskiego bąka. I na takie chwile trzymałem swoją Omegę, która w zeszłym tygodniu złożyła mi wypowiedzenie umowy i bez szans na reanimację, wylądowała w czeluściach szuflady z gratami. Może nie jestem wzorem punktualności, co więcej uważam nawet ludzi żyjących z diabolicznie przestrzeganym timelinem za conajmniej dziwnych... To ten gatunek ludzi, którzy w dzieciństwie zamiast bawić się częściami intymnymi i rozbieraniem koleżanek, rozbierali budziki, które po ponownym skręceniu nadal działały. Lubie jednak znać upływ czasu, itp.. A przez brak zegarka w zeszły piątek spóźniłem się na spotkanie z Emilem ponad godzinę. Pięć minut jest naprawdę w porządku - ale godzina, to już taki kaliber potraktowania drugiej osoby, jak zwymiotowanie na niego, czy określenie go mianem aktywnego PiSowca. Siedziałem sobie jak idiota na bardzo eleganckiej prezentacji prasowej, na którą nawet najwięksi wyjadacze słowa pisanego odkurzyli garnitury, wytrzepali mole z tupecików i wypastowali lakierki. Nie mając zegarka, byłbym ostatnim idiotą wyjmując komórkę i załączając ją, celem zorientowania się w czasie. Nie da się więc ukryć, że życie bez zegarka jest do niczego - przecież nie będę odczytywał czasu z ruchów księżyca, czy aktywności chwilowej mrówek. Podsumowując - wyjście gdziekolwiek bez komórki, czy zegarka jest dla mnie trudniejsze, niż opuszczenie domu bez spodni.
Stoję więc przed problemem zakupu nowego czasomierza. Niestety - kłopot jest olbrzymi, bowiem jubilerzy i zegarmistrzowie mamią nas zatrzęsieniem zegarków. Wszystkie jednak są niewyobrażalnie drogie, a także wyposażone w całe spektrum przyrządów absolutnie zbędnych. Leciałem w swoim życiu kilkanaście razy samolotami - począwszy od potężnych Boeingów, czy Airbusów, na rachitycznych awionetkach skończywszy. Nigdy, ale to nigdy podczas tych kilkuset godzin spędzonych w powietrzu nie przyszło mi do głowy "Cholera! Jakaż to szkoda, że mój zegarek nie ma wysokościomierza". Samolot ma takowy sprzęt na desce rozdzielczej, a dobre linie lotnicze informują swoich pasażerów, za pośrednictwem stewardess i pilotów, jak wysoko nad ziemią znajdują się aktualnie ich tyłki. Analogicznie, gdy nurkowałem, nie miałem w głowie wściekłości, że nie mam zegarka z głębokościomierzem - przecież mam błędnik, a nurkując ze sprzętem mam takowy wskaźnik, gdzieś w okolicach tego głównego trójnika.
Można więc dojść do wniosku, iż nie mam specjalnych wymagań co do zegarka. Nie ma za zadanie otwierać mi butelki wina, ani gotować mi kremu z borowików. Nie chcę by skrywał laser, czy garotę. Chcę by wskazywał mi czas i to nie w Gujanie Francuskiej, czy innej Nikaragui - pomimo tego, że w odróżnieniu od większości ludzi w kraju zwanym Polską, potrafię je wskazać na mapie, ale dokładnie w miejscu, w którym jestem. Od razu, bez przeliczeń i gadania o kącie padania promieni słonecznych, czy wyliczeniach krzywizny ziemi. To wszystko. Ale sami doskonale wiecie, że to nie jest wszystko. Ostatnimi czasy, ów enigmatyczny "ktoś", kto stoi za kryzysem, wszystkimi układami, wietrzonymi przez nos prezesa prawych i sprawiedliwych, orzekł że zegarek jest wyznacznikiem męskości i osobowości właściciela. Od tej pory posiadanie odpowiedniego zegarka jest tak samo istotne, jak posiadanie odpowiednio ufryzowanych włosów, imion dla potomstwa, czy nawet samochodu (sic!). Byłem ostatnio świadkiem sytuacji, gdy podczas kolacji w hotelowej restauracji jeden z facetów spytał gościa siedzącego vis a vis "czy to Calibre S?" okazało się, że tak i wszyscy wokoło kiwali glową z aprobatą i głębokim znawstwem i przerzucali się uwagami na temat jego funkcjonalności. Wszyscy poza mną. Nie miałem zielonego pojęcia, czymże jest ów Calibre S. Mam również Wuja i zarazem przyjaciela w jednym, który posiada kolekcję zegarków. Dobrze widzicie - kolekcję zegarków. Poza tym wydał na początku marca ponad 10 000 PLN na zegarek sygnowany przez IWC. Miałem ostatnio okazję zobaczyć wyciąg z jego konta i wiem jaką część jego dochodów zjadło owo ustrojstwo. Podsumowując - lekarze orzekliby, że on po prostu jest niepoczytalny i powinien wespół z Fritzlem oglądać świat zamkniętych zakładów psychiatrycznych. Sytuacja jest o tyle dramatyczna, że IWC to niższa klasa średnia jeśli chodzi o ceny zegarków. Mamy dostępne przecież czasomierze za kilkaset tysięcy PLN.
To jest kolejna rzecz, której w świecie zegarków nie rozumiem ni w ząb. Zresztą ów świat ma tylko jedną rzecz, którą w nim rozumiem. Casio może sprzedać Wam zegarek z LEDowym podświetleniem, które z powodzeniem oświetliłoby stadion narodowy w Chorzowie, kompasem, stoperem i podręczną tablicą sterowania okrętami podwodnymi., za jakieś marne trzy stówki. Wszystkiemu winna jest sygnatura Casio. Sygnatura, która jest jeszcze jedną metodą na okazanie, że nie macie stylu, klasy i gusta i że posiadacie, albo skrycie marzycie o posiadaniu Dacii Logan.
By usprawiedliwić rozdmuchane do niebotycznych kwot ceny zegarków, ich twórcy mają idiotyczne nazwy pokroju Jaeger-LeCoultre żywane przez pilotów myśliwców,kosmonautów, albo chociaż przez ludzi biorących chleb powszedni ze skakania na spadochronie z pocisków strategicznych, wprost na pokłady płonących motorówek w pełnym pędzie. W dodatku wszyscy robią swoje cuda ręcznie, na szwajcarskiej prowincji, od przynajmniej sześciuset lat. Prowadzi to do konkluzji, że każdy szwajcarski wieśniak jest zegarmistrzem. Co więcej, Breitling - manufaktura, która robi zegary dla Bentleya, czyli niewątpliwie istotny element mariażu przemysłu motoryzacyjnego i zegarmistrzostwa w swoich sloganach zaczęła nam przypominać, że przemawia za nią fakt, iż od wielu lat robi ona wskaźniki dla historycznych maszyn latających. Jestem jednakże przekonany, iż w Szwajcarii nie brakuje również historycznych protez dentystycznych. Tyle, że jest to mniej więcej dla mnie tak samo istotne, jak informacja podawana mi przez marketingowców Breitlinga, zwłaszcza gdy w środku nocy obudzę się i chcę sprawdzić, czy mogę jeszcze pospać, czy też muszę już wstawać.
Reasumując - szwajcarscy rękodzielnicy zasypują nas wizją aktywnych facetów z ich rodzinnych stron i starają się nam wcisnąć coś, co jest bardziej naszpikowane gadżetami niż moja obecna i poprzednia komórka razem wzięte. Niektóre z tych rzeczy są większe i cieższe niż Fort Knox, a w dodatku błyszczą się tak, że wyglądałyby idiotycznie nawet na Puff Diddym. I wszystko to ma świadczyć o mojej męskości? Ja takiego gówna nie chcę.
Chcę prostego zegarka z klasą, o dużych i czytelnych cyfrach, taki bym przy jego zakupie nie musiał brać kredytu hipotecznego. I tyle. Ktokolwiek zna taki? Ktokolwiek go widział?

Pomocy...

Przemieszczanie się

sobota, 21 marca 2009
Mimo, ze w pełni zasługuję na miano pracoholika roku i mój pracodawca może być ze mnie dumny, kawał lenia ze mnie. Blog leży odłogiem, niczym leżą wszystkie sprawy, które pracą nie są, a sporo ciekawostek udało mi się zauważyć ostatnimi czasy.
Od jutra jednak postanowiłem poprawę. Ponownie wyrwałem się z miasta na weekend. Drobny wojaż, nikomu nie zaszkodzi. Obecnie piszę, z miejsca które już mnie i Was - jako czytelników moich wypocin gościło. Tak ponownie Casa d'Oro.. Dzień zacząłem skromnie - Poznaniem. A no i wiecie? Poszukuję kogoś, kto potrafi ustawić w Skodzie Fabii zegarek - bo ja się nie tknę instrukcji obsługi. To przecież takie nie męskie...
A tu proszę Was uprzejmię zdjęcie z wczoraj. Zaśnieżone, zapruszone - ale telefon kiepski, co tu dużo mówić więc jakości się nie spodziewałem sam szczerze powiedziawszy dobrej. Miejski rytm. To co kocham.

Boże jaki ten kawałek ponizej jest stary... A moze to ja wcale nie zatrzymałem się w miejscu i latka lecą? Co tam, i tak wyglądam po prostu cudownie.

Łódź - Libreville, czyli w ślady Dakaru

niedziela, 15 marca 2009
Wiecie jak wielu ludzi ulega czarowi Czarnego Lądu? Od cholery, albo i jeszcze więcej. 90% z nich to tzw. klasa nowobogackich - czyli wszyscy dorobkiewicze ostatnich czasów, którzy za nic mają romantyzm Afryki, a kręci ich pseudo przepych tunezyjskich hoteli, w których ostatnimi czasy modna stała się mowa rosyjska. Pozostali to znudzeni wszystkim poszukiwacze przygód wybierający się na safari, albo też nawiedzeni misjonarze. Zdecydowanie wszystkim tym grupom mówię NIE! Powiedziałbym kilka dosadniejszych słów, ale się powstrzymam, bo staram się nie kląć. Choć nie zawsze mi to rzecz jasna wychodzi.
Uległem również czarowi Czarnego Lądu. Prawda jest taka, że w Tunezji to już byłem i zbyt wiele stamtąd nie pamiętam, a jednak szczerze mówiąc mam ochotę na troszkę ambitniejsze podróże po Afryce, aniżeli wyścig wózkiem golfowym dookoła resortu. I tak ostatnio grzebiąc po internecie odnalazłem ciekawe imprezy. Pierwsza z nich, to Budapest-Bamako czyli węgierski rajd samochodowy do Afryki, w którym uczestnicy są podzieleni na dwie kategorie - rajdową i amatorską. Można sobie śmignąć z stolicy Madziarów, aż do stolicy Mali. Wpisowe w pierwszej kategorii waha się między 1 000, a 1 600 euro, zaś w drugiej od 100 do 400 euro papierków. Rajd ma charakter profesjonalny i czysto komercyjny, ale jest bardzo ciekawą alternatywą dla Dakaru, który nie dość, że zabrano z Afryki, to jeszcze w dodatku skupia głównie obrzydliwie bogatych ludzi. Drugą z nich jest wymyślony przez brytyjczyków Plymouth-Banjul gdzie psychopaci startują autami za maksymalnie 100 funtów, w które zainwestowano maksymalnie 15 funtów. Tutaj impreza jest amatorska - zero wsparcia od organizatorów, jedynie gwarancja dobrej zabawy, względnego bezpieczeństwa no i to, że cały dochód z rajdu idzie na cele charytatywne.
Siedzę wraz z przyjaciółmi i myślę, aż pojawił się koncept. A może by zorganizować imprezę Łódź-Libreville? Od dawna marzy nam się wyprawa samochodami do Afryki. Ale nie na maksa zmodyfikowanymi terenówkami, które po prostu połykają trudności bez trudu, a samochodami, których nikt nie podejrzewałby o to, że dadzą radę dojechać z Łodzi do Sieradza, a co dopiero tu mówić o dotarciu do stolicy Gabonu?
Zaczynamy wszystko organizować. Bardzo powoli i metodycznie. Start? Lipiec 2010. W obecnej chwili jesteśmy w trakcie zakładania stowarzyszenia. Mamy 15 osób, które stanowiły będą komitet założycielski, a początkujący adept prawa, który jest jednym z nas tworzy w bólach i mękach statut. Wszystko po to, by uzyskać osobowość prawną, która pozwoli nam na uzyskanie sponsorów - chcemy nie tylko zrealizować swoje marzenie, ale i wesprzeć swoją jazdą i zabawą którąś z fundacji charytatywnych, które naprawdę dużo robią dla ludzi. Gdy wreszcie założymy stowarzyszenie, chcemy na spokojnie usiąść i przygotować nie dosyć, że trasę (wraz z wymaganymi dokumentami, które musimy uzyskać) to dodatkowo jeszcze chcemy przygotować atrakcyjną wizualnie prezentację, która pozwoli nam dotrzeć do sponsorów.
Koncept jednak jest taki, że uczestnicy naszej wyprawy prócz dążenia do zdobycia mety "rajdu" będą propagowali medialnie naszą akcję, przyciągając w ten sposób do nas jak największą ilość odbiorców - począwszy od mediów o zasięgu lokalnym, a skończywszy na atakach na media bardziej globalne. Załogi składać się muszą z trzech osób - przy czym w naszych samochodach (czyli tych trzech załogach, które już "są") po jednym wolnym miejscu jest na sprzedaż - dla kogoś, kto chciałby odpłatnie uczestniczyć w naszej przygodzie, nie inwestując dużych pieniędzy w sprzęt, a jedynie nastawiając się na pomoc i dobrą zabawę. Rzecz jasna pieniądze - jak wszystkie uzyskane przez nas, po odliczeniu środków niezbędnych na start imprezy, zostaną przekazane na wybraną przez nas fundację, celem wsparcia działań bieżących i statutowych organów charytatywnych. Wiele rzeczy jest do dogrania jeszcze, ale jak na razie podchodzimy do tego bardzo mocno entuzjastycznie. Wszystko jest do zrobienia!
Jeszcze kilka słów pod kątem samochodów - nie mogą być one młodsze niż dziesięć lat. To podstawowy wymóg, jaki stawiamy przed nimi.

Pozwólcie, że przedstawię załogi, które na 1000% wystartują.
Załoga nr 1 - której skład stanowi znany Wam już Emil, wraz ze swoją szanowną małżonką. A na starcie staną Fordem Sierrą XR4i, który jeszcze w bardzo cywilnym stanie prezentuję poniżej na zdjęciu. Co najciekawsze - samochód zakupiony został przez przypadek w Hiszpanii, gdy trzeci samochód z wypożyczalni z rzędu odmówił im posłuszeństwa. Kosztował 950 euro i pochodzi z listopada 1990 roku. Ziemię ten pojazd objechał prawie pięciokrotnie, choć dwulitrowy motor zbiera się nadspodziewanie dobrze. W planach jest wzmocnienie silnika, rozwiązanie kłopotów z trwałością zawieszenia i wzmocnienie blach, które niczym Dacia rdzewiały już w katalogu.
Załoga nr 2 - to mój serdeczny przyjaciel Tomasz, wraz z bratem Adamem, czyli jedyni w naszym gronie przedstawiciele miasta Wrocławia. Posiadają wspólnie odziedziczonego po Dziadku, który był partyjnym wierchuszką, w nostalgicznych czasach PRL, Volkswagena Golfa 1 GTi. Co najważniejsze... Auto jest na starych (jeszcze z początku lat 80.) tablicach rejestracyjnych i nic ich chyba nie skłoni do zmiany ich na nowomodne białe tablice z koszmarnym niebieskim paskiem. Auto otrzyma dawkę agroturystycznego wyglądu z Golfa II w wersji rolniczej (ten taki wysoki).
Załogę nr 3 stanowię ja. Na razie nie wiem po pierwsze kogo wezmę do swojej załogi, ani jakim samochodem wystartuję, ale pragnę przynajmniej ten drugi aspekt rozwiązać do końca marca. Krótko mówiąc zamieniam się w wertującego strony internetowe mola. Bo moje BMW, hmm... jakoś nie widzę go zbytnio na drogach i bezdrożach afrykańskich.
No i to byłoby na tyle - nie samą pracą ostatnio żyłem, ale i dość aktywnie uczestniczyłem w przygotowaniach do realizacji planu... Mam nie tylko nadzieję, ale i dziką pewność, że wszystko się powiedzie.

Grrr... Wrrr... Prrr...

czwartek, 12 marca 2009
Oszaleję chyba dzisiaj. Zostałem nazwany pracoholikiem, to po pierwsze. Wkurzyło mnie to niesamowicie. To nie moja wina, że nie mając czasami nic lepszego do roboty, poświęcam się w pełni pracy. Wiem, że blog cierpi, wiem, że pozazawodowa aktywność cierpi, ale pocieszam się tym, że niebawem spłodzę dłuższy wpis. Na pewno przed kolejną eskapadą do Krakowa - która w planach kreśli się na 24.03.
Po drugie jeździ się fatalnie po naszych wspaniałych drogach. Ludzie zdają się być na tyle zidiociałymi bezmózgami, że przyzwyczaili się do warunków klimatycznych z jakiś negrowych krain i odrobina chłodu, opadów i marznącej brei na drodze robi z nich ślimaki, które wygrażają ludziom, którzy ich wyprzedzają i mają na tyle umiejętności, że potrafią nawet na śliskiej nawierzchni poruszać się z prędkością ponad 30 km/h.
Jedyna rzecz, która mi dzisiaj poprawiała nastrój to kawałek w którym wreszcie doczekałem się powrotu Dr Dre. Wreszcie.


Ciągota alkoholowa usprawiedliwiona

poniedziałek, 9 marca 2009
Dość świadomie opuściłem BMW Winter Day 2009, który odbył się w dniu, w którym kobiety dołaczają do górników, hutników, elektromonterów i temu podobnych grup, które obchodzą hucznie swoje święto. Teraz żałuję i chyba idę się uchlać. Właśnie dopadła mnie wiadomość, że BMW E36, którą tyle razy stawiałem boka w bardzo dziwnych miejscach (m.in. na podwórzu wewnętrznym poprawczaka pod Łodzią) stanęła w płomieniach i dość poważnie spłonęła.
Olo, życzę Ci byś jak najszybciej odbudował autko i by "bitwa pod Grunwaldem 1410 r." którą na stałe gościłeś w bagażniku, znów wróciła na nasze drogi.
A ja tymczasem idę się upić. To zbyt smutne, zwłaszcza gdy, dzięki youtube.pl można obejrzeć wszystko nieomal jak w TVP (brak tylko Szaranowicza).



Dzień Kobiet

niedziela, 8 marca 2009
Najpierw będę poważny. A więc szanowne Czytelniczki tego bloga, a także cała rzeszo przyszłych dopiero czytelniczek tego miejsca, chciałbym Wam wszystkim życzyć w Waszym dniu wszystkiego czego same byście sobie życzyły. No, tyle tytułem poważnego wstępu, a teraz jako, że jest to święto uchodzące ni mniej, ni więcej tylko za popłuczynę po PRL-u czas przejść na czerwony kolor.

Szanowne Towarzyszki, które razem z męską częścią społeczeństwa budujecie socjalistyczny raj na ziemi, dla niewtajemniczonych zwany Polską. Nieistotne jest, czy Polska jest Ludowa, zwana III czy nawet IV RP. Wam, drogie Towarzyszki zaś niezależnie od układów i frakcji politycznych życzenia dziś należą się niczym ten obowiązkowy goździk.
Do pięknego w swej krasie i nieśmiertelności kwiatka pragnę dołączyć Wam, życzenia zdrowia
Życzę Wam także facetów, którzy nie będą ślepi na Wasze potrzeby
No i co rzecz jasna ostatnio, w pędzie do kasy najważniejsze, życzę Wam rozlicznych sukcesów w życiu zawodowym.
NAJLEPSZEGO!

Za szybki się wściekł na chwilkę

sobota, 7 marca 2009

Pokahontaz - za szybcy sie wsciekli
Załadował: kosa13a
To tak a propos mojego dzisiejszego wieczoru. Dobra rada - nie zgłaszajcie się na ochotnika, który trzeźwo i bezpiecznie będzie woził pijące towarzystwo z Warszawy. Idzie się wściec i stać cholernym ksenofobem, rasistą i ogólnie zwyczajną świnią. No. Ja już się wściekłem i jestem chyba za szybki...

Zmęczenie

Jakoś tak wyszło, że wreszcie wróciłem do Łodzi. Nie mogę powiedzieć, żeby było źle. Dobrze też nie jest. Wreszcie mogę się nazwać człowiekiem pracującym pełną gębą! Nawet, co więcej, mogę nazwać się porządnie przeszkolonym człowiekiem pracującym. Dość tego bo zaraz uznam, że jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję, a to już byłoby mocne przegięcie. Powitano mnie serdecznie w gronie pracowników krakowskiej firmy, przeszkolono mi, wręczono mi także niezbędne narzędzia i no cóż. Wsadzono mnie w Skodę Fabię. Rozpacz, łamane przez tragedię - zwłaszcza, że nie tak dawno temu wspominałem o moim odczuciu co do czeskiego Polo. Ale aby nie było tak tragicznie, muszę przyznać że jeżdżę nią i nawet mocno nie bluźnię.
Powrót do Łodzi i przesiadka, do mojej starej dobrej E28 był czymś fenomenalnym. Przywrócił mi wiarę w samochody. Swoją drogą - dzięki talentom lingwistycznym i szybkiej nauce języków bez trudu podłapałem krakowski akcent. Śpiewam a nie mówię, czym wkurzam nawet samego siebie.

Jutro napiszę coś bardziej kreatywnego, a na razie uraczę Was wszystkich pamiątkowym zdjęciem z Kopca Kościuszki, a domyślni będą już wszystko wiedzieli.

Irytacja

poniedziałek, 2 marca 2009
Oto dostałem kolejny przykład na to, ze pociągi śmierdzą. I są fatalny środkiem komunikacji. Misja dostania się z Łodzi do Krakowa w godzinach popołudniowych jest niewykonalna w sposób prosty, łatwy i przyjemny. Koszmar. Zeby pokonać tą niewielką odległość, którą samochodem pokonuje się w niecałe dwie i pół godziny, trzeba się mocno nacierpieć! Są dwie możliwe do wykonania opcje. Po pierwsze: Łódź - Koluszki - Katowice - Kraków - tułanie się pociągiem osobowym w którym zawsze śmierdzi i nie jest zbyt fajnie, a potem klasycznym pośpiesznym. Z podróży, która zajmuje 2h 30min robi się prawie 7 godzinny wojaż. Druga opcja to połączenie przeze mnie wybrane. Łódź - Warszawa - Kraków - łódzko-warszawski tramwaj, a potem połączenie ekspresowe. Ale to i tak, i tak robi się cholernie długie ponad 4h na szynach. Nonsens. Nonsens. Nonsens. Jeśli ktoś będzie Was prosił, byście dostali się do Krakowa za pośrednictwem pociągu naostrzcie bagnet i nie miejcie skrupułow. On będzie miał na 1000% niezły ubaw z Was, że zamiast autem jedziecie puszką na szynach. Jedyne co daje odetchnąć w podroży, to muzyka. Polecam:


Dariusz - odkrywca

piątek, 27 lutego 2009
Od dłuższego czasu mam do czynienia, a wraz ze mną i Wy, z przerażającym faktem. Gro dziennikarzy, publicystów, komentatorów, krótko mówiąc ludzi żyjących z komentowania wydarzeń bieżących za pośrednictwem słów i obrazów mają niesmaczny zwyczaj szufladkowania ludzi na pokolenia. Mamy więc rodzime pokolenie Jana Pawła II (zwane po prostu JP2, niczym kolejny rewelacyjny format komputerowego zapisu danych), globalne pokolenie MP3, czy japońskie pokolenie Playstation. Gdybym miał wymieniać dalej wszystkie te "pokoleniowe" eufemizmy, to odpiłowalibyście sobie nogi z nudów. Pójdę i ja tym tropem, ustanawiając i rozgłaszając moje nowe odkrycie. Nie tyle co pokolenie, co cud i owoc teorii Darwina, nowy gatunek homo sapiens. Łacińskie nazewnictwo pominę - szczerze mówiąc jedyna łacina, jaką znam to, albo ta z kart sienkiewiczowskiej trylogii, albo kuchenna, której z reguły (przynajmniej ostatnio) nie stosuję. A już na pewno nie w słowie pisanym. Anglicy mimo, że jak już wspominałem niejednokrotnie są dziwną nacją, mają na tych o których myślę ciekawe sformułowanie petrol heads, ichniejszy odpowiednik naszych moto-maniaków.
Kim są więc Ci, za odkrycie których nie doczekam się zapewne Nobla, czy nawet Pulitzera? Są to totalni maniacy. Kobiety i mężczyźni, w których żyłach płynie jeśli nie czysta benzyna, to przynajmniej spora jej domieszka. Ludzi tacy jak Enzo Ferrari, który z miłości do pędu i zwycięstw stworzył nie tylko markę supersamochodów, które w wyuzdanych "mokrych" snach milionów nastolatków, niebiezpiecznie blisko ocierają się o obdarzone dużym biustem i boską urodą kobiety, ale i całą filozofię życia. Jak Ferdinand Porsche, któremu w stworzeniu marki, sprzedającej samochody, których wygląd od 30 lat zmienił się mniej, niż ja po jednej nocy, a i tak jest najmocniejszą na europejskim rynku, nie przeszkodziła nawet odsiadka w więzieniu. Nie mówię tu tylko o tuzach i artystach, twórcach motoryzacyjnych, bo lista tychże byłaby tak długa jak książka telefoniczna przynajmniej trzech stanów w USA, a nazwiska geniuszy kierownicy takich jak: Mario Andretti, Danny Sullivan, Michele Alboreto, Marian Bublewicz, Carlos Sainz, czy Michael Schumacher to po prostu kolejne jej pozycje. Mówię tu także o tych wszystkich, którzy nie śpiesząc się nigdzie, a widząc kawałek pustej drogi, łapią mandat za przekroczenie prędkości - jak ja w poniedziałek. Mówię tu o tych, którzy w każdym samochodzie potrafią odnaleźć coś fascynującego.
Samochody możemy dzielić, tak jak to robią przedstawiciele jury konkursu Car Of The Year na segmenty, czy klasy. Daleko jednak praktyczniejszy jest podział wedle gustu. Na supersamochody, czyli sam szczyt listy "wannabuy", bardzo dobre, dobre, przeciętne, kiepskie, nieudane i totalnie zrąbane. I rzecz jasna dodatkowa kategoria na samym dole, to Dacia Logan. Jechałem przynajmniej jednym przedstawicielem, każdej z powyżej wymienionych grup.
Supersamochody, to dla mnie maszyny pokroju Nissana GT-R. Ale o nim mówiłem już tyle, że jeśli znów bym zaczął wychwalać go pod niebiosa, to Japan Motors, czyli polski dystrybutor tego pojazdu musiałby wciągnąć mnie, na listę płac. Do tej grupy należą też maszyny budowane przez zapaleńców, by rozbijać się nimi z prędkościami bliskimi tej, w której Enterprise ze Star Treka wykonywał skok w nadprzestrzeń. Moja fascynacja takimi jednostkami zaczęła się w 2006 roku, gdy po raz pierwszy wsiadłem za kółko profesjonalnie przygotowanej maszyny, która została zbudowana po to, by dać jak najlepsze czasy przejazdów na torach wyścigowych. Budżet budowy tego monstrum był kosmiczny, a załączniki, które FIA rokrocznie wydaje do regulaminów, były ostatnią rzeczą, która była brana pod uwagę przy powstawaniu tego pojazdu. Nadwozie pochodziło od BMW E36 , a silnik V8 który wytwarzał prawie 740KM był dziełem szalonych brytyjczyków z dwiema turbosprężarkami i ...gaźnikiem. Przy tym auto waży równo tonę. Gdy wsiadłem do niego powiem szczerze, czułem się conajmniej nietypowo. Od asfaltu dzieliła mnie warstwa stali i powietrza - o łącznej grubości złożonej gazety. Ale takiej z dnia powszedniego, a nie z weekendu, gdy dodają program telewizyjny i reklamy z marketów. Fotele i klatka bezpieczeństwa, wymuszały na mnie pozycję, o której jeśli powiedziałbym wygodna, to byłoby mniej więcej taką prawdą, jak to że Margaret Thatcher, ma opinię wyuzdanej figlarki. Było koszmarnie niewygodnie, a w trakcie jazdy sztywne zawieszenie pozwalało odczuwać nie tylko nierówności asfaltu, ale i różnice w budowie geologicznej regionu toru. Ale sam fakt istnienia takich pojazdów jest niesamowity. A przejażdżka, którymś z nich to już najwyższy chyba stopnień fascynującej niesamowitości.
Nowe Maserati Quttroporte S jest samochodem bardzo dobrym. Nie prowadziłem nigdy tego samochodu, a jedynie zajmowałem miejsce na tylnej jego kanapie podczas półtoragodzinnej przejażdżki po Apeninach Modeńskich i powiem szczerze, że bawiłem się świetnie. Pławiłem się w ręcznie robionym luksusie, który bez trudu mógłby mnie wieźć 280 km/h, gdybym zechciał. Silnik brzmiał po prostu bosko, a auto cudownie uciekało tyłem na każdym z ostrzej przebytych zakrętów. Nie dziwi mnie, że prezydent Włoch Giorgio Napolitano ustanowił ów pojazd, swą oficjalną limuzyną reprezentacyjną. Całe to auto jest po prostu niesamowite - od wyuzdanego grilla z charakterystycznym trójzębem z przodu, przez wielkie 4,7 litrowe V8, niesamowite wnętrze, po niebywale seksowny tył pojazdu. Jednak jest jedno ale - to auto przez swą niezaprzeczalną praktyczność chciałoby się mieć na codzień. Ale, by je kupić w tej chwili, musiałbym przynajmniej od dziesięciu lat trudnić się przemytem narkotyków i wieść ascetycznie oszczędny tryb życia.
Autem niewątpliwie dobrym jest Jaguar XJ6 Mk III. Auto ma wiele zalet - smukłą, klasyczną i ponadczasową linię nadwozia, dobry i niezawodny rzędowy silnik 4.2 litra, wnętrze z niebanalną atmosferą luksusu, a do tego przystępną cenę. Sami musicie przyznać, że 10 000 PLN, za najbardziej rozpoznawalny brytyjski samochód luksusowy (co prawda z 1985 roku, ale w doskonałym stanie) to nie jest dużo. Uwielbiam nim jeździć i przyznam się szczerze, że z nieukrywaną przyjemnością pożyczam je od swojego kolegi na bliższe i dalsze wojaże. Irytuje mnie w tym aucie to, że podczas pokonywania zakrętów trzeba mocno trzymać się kierownicy, bo fotele nie dają absolutnie żadnego trzymania. Wkurza mnie idea obklejenia pięknych zderzaków ordynarną gumą, czy manewry znane z starych TIRów, przy zmienianiu biegów. Zupełnie zaś, nie do przyjęcia jest fakt, że lewa noga boli jak cholera, po każdej przejażdżce - sprzęgło pracuje z takimi oporami, jak nie przyrównując mózg Joli Rutowicz, gdy ma ona wykonać więcej niż jedną operację na raz. Jednakże w tym aucie niesamowite są reakcje innych osób na drodze. Wszystkie bardzo sympatyczne i pozytywnie nastrajające. Może nie pełne zachwytu, ale na pewno pełne zaciekawienia.
Land Rover Discovery jest nie ukrywam przeciętnym pojazdem. Domyślam się, że w przeciągu 24 godzin od opublikowania tych słów, przed moim domem stoczy się regularna bitwa między dwiema czeredami płatnych zabójców. Jedną wynajętą przez fabrykę z przedmieść Solihull, a drugą przez fanatyków ich produktów. Będą się mordowali o moją głowę. Zdaje się sprawę, że auto czerpie garściami z niezniszczalnego Defendera, a także z komfortowego Range Rovera. Świadom jestem, że to auto łączy komfort codziennego użytkowania z niesamowitymi wręcz własnościami terenowymi, ale to prostu średniak, przeciętniak świata czterech kółek. Człowiek, który jest moim sąsiadem (niedosłowym - ma po prostu domek na działce obok mnie) ma Discovery z 93 roku o dwuipółlitrowym dieslu, którym zrobiłem setki kilometrów po bieszczadzkich bezdrożach. Parę razy zdarzyło mi się nawet pokonać tym autem trasę, do rodzimych mu Katowic, moge więc powiedzieć, że jest to auto, które znam. Łączy ono dwa przeciwległe bieguny odczuć związanych z motoryzacją. Idąc za prawami matematyki - czyni to zeń przeciętniaka. Prawo średniej arytmetycznej, czy czegoś w tym stylu. Gdy zabieram kogoś tym autem w teren, prócz głośnego klekotu silnika towarzyszy mi paniczny krzyk "zwolnij!" - raz nawet zostałem uderzony w ramię, czemu towarzyszył okrzyk "wolniej do cholery!". Z drugiej strony, gdy jadę tym samochodem po normalnej drodze to mam nieodpartą chęć wysiąść zeń i go pchać, by jechał choć troszkę szybciej. Niesamowite w tym aucie, nie są skrajne emocje jakie on wywołuje, czy fenomalny wykrzyż. Niesamowite są jego fotele, a konkretniej derma (?) z której zrobiono siedziska i oparcie - konserwatywnie zielona o powtórzonym w nieskończoność logo Land Rovera. Po prostu tworzy swoiski klimat.
Kiepskim autem jest Skoda Fabia Combi. W końcówce sierpnia (bodajże) zeszłego roku wybrałem się wersją 1.9 TDi, wraz z Emilem (jakie to oczywiste i łatwe do odgadnięcia) na spóźniony urlop. Cztery dni nad Bałtykiem w pobliżu malowniczych klifów wyspy Møn. Potwierdziłem w ten sposób stwierdzenie, że prawdziwy mężczyzna sika do umywalki i nie jeździ Skodą. Skoda, to auto dla przedstawicieli handlowych, a to z całą pewnością nie są normalni ludzie. Pomijam fakt, czy zdarza mi się omijać pisuary i muszle klozetowe - nie o tym tu mowa, ale Skodę wziąłbym chyba tylko jako służbowy samochód (prócz nowego Superb - koniecznie w wersji 3.6 V6). Fabia wygląda pokracznie, a silniki z 1.9 TDi są hmm... conajmniej archaiczne (a ja dzisiaj wyrażam myśli w bardzo delikatny sposób). Do szewskiej pasji zaś, doprowadza mnie fakt, że auto jest wysokie i tak niesamowicie praktyczne i wielofunkcyjne. Do pełni szczęścia brakuje tutaj tylko masażu stóp i kostkarki do lodu. Jednak niesamowite jest to, że w cholernie denerwujacym samochodzie, da się bez zmęczenia (ale i bez godności) przejechać zasięg jednego pełnego baku.
SsangYong Rexton II jest autem tragicznie nieudanym. Aby nie wchodzić za bardzo w szczegóły tego, jak bardzo jest tragiczny powiem, że to typowy koreański samochód - jest dokładnie taki, jak pozostałe rzeczy z kraju rządzony przez Lee Myung-baka. Z każdą chwilą użytkowania przekonuje Was, że jest zrobione z wafli ryżowych i papierowych podobizn Mao Tse Tunga, które chińczycy zanieśli na makulaturę. W środku jest topornie, silnik jest tak głośny, że słuch traci się po 3 minutach, a do tego auto jest mułowate, a przy tym tak wielkie, że wyczucie jego gabarytów zajmuje miesiąc. No i do tego jego fenomenalna niezawodność - w przeciągu 16 dni, w których był on w moich i Emila rękach, dwa razy był w serwisie. Raz zaciął się system HDC i to w pozycji załączonej, a za drugim razem, maksymalnie rozkręcone podgrzewanie foteli nie chciało się po prostu wyłączyć. Krótko mówiąc rozpacz i tragedia, ale... niesamowite jest to, że koreańczycy nie narzucają idiotycznych ograniczeń. Da się oglądać TV, nawet w trakcie jazdy, dzięki tunerowi Kenwooda, nie ma żadnych wyłączających się systemów, które nieomal chcą Cię porazić prądem, gdy jesteś tak druny, żeby je załączyć.
Żeby kupić, użytkować i nie chować się ze wstydu, Tatrę 613 trzeba być psychopatą. To auto jest kompletnym niewypałem, nawet gdy weźmiemy pod uwagę czas i miejsce jej powstania. Bo to, że auto o którym mowa to mój rówieśnik i pochodzi z Koprzywnicy, która podówczas leżała w Czechosłowacji, nie tłumaczy totalnej absurdalności tej konstrukcji. Samochód prowadzi się, tak dobrze piszę - prowadzi się, bez żadnych dalszych pozytywnych, ani negatywnych przymiotników, do 50 km/h - to co następuje potem, to istny survival. Pojazd myszkuje po całej drodze, a utrzymanie kursu na wprost jest mniej więcej tak łatwe, jak operacja na otwartym sercu. Pedały wymagają nie tyle co sporo siły do ich obsługi, ale nieomal muskulatury Pudziana, a skrzynia biegów zrewidowała moje wyobrażenia znaczenia słowa toporność obsługi. Chwile, gdy auto pracuje równo na wszystkich ośmiu cylindrach, są tak rzadkie i godne odnotowania, jak trafny pomysł polskich polityków. Można pokrótce powiedzieć, że jest to coś, co przypomina siermiężną kupę amstaffa Waszych sąsiadów, która po wydaleniu i rozdeptaniu dostała kół i żyje własnym życiem. Ale... to auto jest po prostu niesamowite w swojej brzydocie, choć przyznam się, że są lepsze i mniej uwłaczające godności metody osiągnięcia przydomka Pan Samochodzik.
No i pozostała nam gwiazda - Dacia Logan, która jest jak już wiecie najgorszym autem pod słońcem. Jedyne zastosowanie tego pojazdu, to karanie ludzkiej głupoty. Chociaż nie potrafię odnaleźć tych, których należałoby tak ostro karać. Nawet goście w poliestrowych garniturach, czytelnicy Faktu i wyborcy PiSu nie zasługują na taką karę. Jedynym rozsądnym odbiorcą tego samochodu są Macedończycy. Oni przyjmą te auta z radością i entuzjazmem, ale nie oszukujmy się! To przecież nacja pasterzy, którzy sypiają z kozami i wybijają się wzajemnie. Ktoś kto ma tak piękny kraj i tak mocne predyspozycje do stania się liderem Bałkanów i nic z tym nie robi, woląc wpierw zatłuc sąsiada, a potem przespać się z jego kozą, w pełni na to zasługuje. Choć przyznam się szczerze, że to najmniej humanitarny sposób karania. Bardziej ludzkie jest bombardowanie, przy użyciu bomb kasetowych, czy oglądanie programów Ewy Drzyzgi. Usilnie próbowałem znaleźć coś niesamowitego w tym samochodzie i nic! Jeździłem nim, siedziałem w nim godzinami, zmieniłem w nim koło, a nawet zaglądałem pod dywaniki i próbowałem wleźć do bagażnika. Nie potrafię. Po prostu nie potrafię. Porażka.
Cała moja błyskotliwa teoria i odnalezienie, odkrycie nowej ewolucji homo sapiens wzięła w łeb... Druzgocząca porażka. A wszystko to przez Francuzów i Rumunów. Takie okrucieństwo, nie może pozostać bezkarnym! Trzeba ich ukarać - nie chodzi tu nawet o uczucie wstydu, które jak cierń tkwi w każdym posiadaczu Dacii Logan, tu chodzi o coś więcej. O zrujnowanie mojej teorii, koncepcji - a to już przyznacie sami jest doprawdy nieludzkie. Sugeruję, by Francja została rozszabrowana pomiędzy państwa ościenne, a jej ludność rozstrzelana. Bo przyznajcie sami - nie przydali się nam do niczego. Postawili wieżę Eiffla, dali nowojorczykom Statuę Wolności i zrobili Renault 5. A potem było już gorzej - Zidane, Chirac, Renault Thalia. No i teraz to. Dacia Logan! To chyba wystarczające argumenty "za", nieprawdaż?
Co do Rumunii - zostawmy ich po prostu samym sobie. Ich inflacja wkrótce osiągnie siedmiocyfrową wartość i będziemy mogli wylicytować sobie ten kawałek południowo-wschodniej Europy na eBay. Od 1 euro.
Wielkich myśli nie można niszczyć. Zwłaszcza w tak nieludzki sposób, jak produkcja Dacii Logan!

Urwanie głowy

Tydzień, który dobiega końca był naprawdę szalony, choć zapowiadał się bardzo niewinnie. Zresztą, przyszły tydzień będzie jeszcze bardziej obfitował w "akcję". A co za tym idzie, mniej czasu na przekazywanie moich jakże błyskotliwych przemyśleń. Swoją drogą, to przyszły tydzień spędzę w Krakowie, całkiem ciekawie się zapowiada, a ostatnio coś mam sporo szczęścia do tego miasta. A, no i pomagam Alicji, małżonce Emila urządzić jej sklep. Jest dramatycznie źle. No i powróciłem do pisania. Grafomaństwo, grafomańskie podejście Bóg wie które. I jak za każdym razem, gdy zaczynam obiecuję sobie, że tym razem nie spocznę, póki nie zamknę całości "dzieła".
O, a oto coś co dobrze pasuje mi ostatnio do tempa żywota.

Dariusz na taksówkarskim szlaku - epizod I

niedziela, 22 lutego 2009
A więc siedzę sobie w Kłodzku, w mojej ukochanej Casa d'Oro i cieszę się z pięknego, pełnego śniegu dnia. To co by mnie irytowało w domu (znów padający śnieg), tutaj sprawia mi niewysłowioną nieomal przyjemność. Prawdę mówiąc chyba już z trzeci raz zabieram się, za napisanie tej notki. Miałem już nawet napisany błyskotliwy i dowcipny wstęp, ale powiązanie go dalej z ciekawie podanymi faktami szło mi mniej więcej tak, jak prostytutce praca w dewszcz. Niby wiem co chcę napisać, ale nie bardzo mi się podoba sposób w jaki to zostało zrobione.
Przypomina mi to trochę moją ostatnią wizytę u fryzjera. Prócz mycia, strzyżenia i modelowania włosów, zażyczyłem sobie pozycję z cennika, pt."Masaż głowy ...25PLN". Nie liczyłem, że wszystkie fryzjerki rzucą się na mnie, zdzierając z siebie odzież i smarując się oliwką sprawią, że jedynym świadectwem mojej bytności tam będzie noga stercząca gdzieś z ciasno splecionych ciał masujących mnie. Chociaż przyznam się szczerze, że wizja taka jest bardzo obiecująca. Liczyłem chociażby na to, że ów masaż będzie składał się z głaskania i przesyłania sobie nawzajem porozumiewawczych spojrzeń. Masaż zaś okazał się być ujeżdżaniem mojej głowy jakimś cholernie irytująco brzęczącym urządzeniem, które przesyłało wibracje na tyle delikatne, że młot pneumatyczny to tylko zabawka dla dzieciaków.
Ale do rzeczy. Dystans do Kłodzka pokonałem Mercedesem, o którym już wspominałem. Gdybym miał podsumować tę podróż jednym zwrotem, byłoby to "business-class". Powiem jedno - ja i ten Hitlermobil nie pasujemy do siebie. Człowiek, który pasuje do W211 ma 60 lat i doskonale prezentuje się w garniturze Bossa. Każdy kto jednak obejrzałby jego nieodziane ciało, szybko by na nie zwymiotował. Ja nie wiem jak prezentuje się w garniturze, bo wdziewanie na siebie uniformu to dla mnie cholernie nieprzyjemna i rzadka na szczęście czynność. Nago, cóż - nie zostałem jeszcze obdarzony czyimiś wymiocinami, więc raczej jest dobrze. Znacznie lepiej prezentuje się jednak w jeansach, skórzanej kurtce na pluszu i bluzie z krzykliwym (i wulgarnym) logo. Problem polega na tym, że gdy zaparkowałem Mercedesa na parkingu przed łódzkim Statoilem Rzgowska obok czerwonej Skody Fabii, to pewnemu dziewczęciu mocno zmodyfikowała się mina, na wysoce zdziwioną i zaskoczoną, gdy zamiast do wyrobu z Mlada Boleslav, wsiadłem do stuttgartskiego pojazdu. Wiecie co mam na myśli?
Wnętrze auta jest naprawde komfortowe i dobrze wykonane. W piątek, gdy spocząłem na tylnej kanapie i mimo maksymalnie odsuniętych foteli przednich miałem miejsce na nogi, nie byłem specjalnie zaskoczony - mimo dynamicznej linii dachu, znalazłem też miejsce by umiejscowić swoją głowę. Osobnicy wyżsi ode mnie też znajdą tam sporo miejsca - zwłaszcza, że na nogi znajduje się specjalne przetłoczenie w fotelach przednich. Z drugiej strony nie wiem jakbym się czuł mając czyjeś kolana nieomal wtłoczone w moje nerki, a więc może to wcale nie jest takie extra? Obsługa radia, klimatyzacji i nawigacji jest po prostu bajecznie prosta. Nawigacja, na szczęście nie ma na celu pozbawić Was życia w spektakularnym wypadku drogowym, chociaż czemu tu się dziwić - w końcu to Mercedes. Gdyby kierownica nie przypominała mi zidiociałego nastolatka o szczurowatej twarzy z gwieździstym pryszczem na czole, to powiedziałbym nawet coś wielkiego. Powiedziałbym, że niewiele mi tu brakuje do ideału, czyli do wnętrza BMW E38 (czyli do "siódemki" znanej z kultowego Transportera). Skoro już wpadam w narzekający ton, to irytuje mnie głos nawigacji. Mógłby być on znacznie milszy i bardziej charakterystyczny. Skoro osobnik, który czyta nazwy przystanków w warszawskim metrze potrafi poprawić mi nastrój, to chyba mam prawo tego samego wymagać od samochodu, który w 2006 roku kosztował 233 000 PLN, a w tej chwili komis wycenia je na 124 000 PLN.
Jeśli chodzi o silnik, to turbodiesel o sześciu cylindrach w układzie V to jedna z tych jednostek, które naprawdę zaskakują. To nie jest stary diesel, który klekotem przyprawiał wszystkich dookoła o migrenę i był używany jako myśliwski wabik na czaple. Ten wydaje jednorodny, kulturalnie burczący miękki dźwięk, który nie dość, że nie przeszkadza to jeszcze w każdej chwili daje Wam gwarancję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wyprzedzanie jest przyjemnością i powiem szczerze, że łatwo się przyzwyczaić do tego, że część podróży po drogach jednopasmowych spędzacie na przeciwnym pasie ruchu. O tym, że cała podróż jest pokonywana w prędkościach mandatowych nawet nie wspomnę, bowiem to jest oczywiste. Auto ma dwoistą naturę - do 140-150 km/h jest sprinterem, a później już tylko stukając się lekko w głowę spełnia Wasz pęd do prędkości. Pochwale się, mimo że nie ma za bardzo czym. Po zjeździe z trasy piotrkowskiej na "autostradę" A1 miałem pustą drogę i wielką chęć sprawdzić ile wycisnę. Po raz pierwszy w 2009 roku, na polskiej drodze wycisnąłem ponad dwie stówki. Dokładniej miałem siódmy bieg i 237 km//h...
Właśnie skrzynia biegów. Klasyczny automat, czyli nic specjalnego, ale ma siedem biegów, które pozwalają w pełni wykorzystać kolosalny moment obrotowy i nie obciążyć zanadto Waszego portfela. Gdy chciałem za Częstochową wyprzedzać przy 110 km/h, auto zredukowało o cztery przełożenia, a ja poczułem się jakby leniwy diesel stał się nagle pociskiem Tomahawk. Jeśli jednak go nie poganiać - auto jedzie jak trzeba. Leniwie i z pełną majestatu godnością. Jeśli nie chcecie tym autem wykonywać sprintów pod światłami jest bosko. Jeśli wyprzedzacie - jest cudownie. Niestety... spróbowałem pojechać bokiem (przecież to jest tylnopędówka, do diaska!) i było tragicznie. Nie ma się też co autu wtrącać do zmieniania biegów - robi to w najlepszy sposób, a wszelkie próby wywołania dynamiczniejszych reakcji, przez zmiany biegów spowodują, że auto po prostu nie bedzie wiedziało co robić. Co do próby jazdy bokiem, to auto albo płuży pod kątem prostym do osi drogi, albo jedzie prosto. Nie ma nic pomiędzy, a i skrajne ustawienie auta bokiem trwa sekundę, gdy niewyłączalne ESP po prostu kastruje Wam nawet tę namiastkę fajnej jazdy.
Auto służy do jazdy, a nie do zabawy... Funkcjonalność do bólu.
Najwięcej zastrzeżeń jednak mam do układu kierowniczego. Auto ma wiele wspólnego z Mercedesem W116, którego zabrałem pod Poznań, by oddać się pasji fotografowania cudów inżynieryjnej magii stworzenia. Kręcicie kierownicą, a auto po chwili zmienia Wam z majestatycznym ociąganiem krajobraz przed oczyma. Ja odniosłem wrażenie, że po prostu wszystkie manewry kierownicą, są przesyłane do Stuttgartu, gdzie je przetwarzają, zapisują i katalogują i odsyłają Waszemu Hitlermobilowi stosowny sygnał do kół. Bardzo silnie odczuwałem w nim syndrom rodem z francuskich samochodów, gdzie elektronika odcina nas od kół. Zapomnijcie o walce o miejsce parkingowe pod marketem, czy też o skutecznej i szybkiej kontrze. Po prostu należy o tym zapomnieć.
Kłodzko jest jednym z tych miejsc, w których ładuję swoje akumulatory. Raz do roku, wpadam tu na weekend i chłonę to miejsce. Jeżdżę po całej okolicy - drogi są przecież prawdziwym wyzwaniem dla kierowcy i samochodu, gdy będziecie bawili się na tych szykanach z prędkością ciut ponad zdroworozsądkową. A do tego te widoki. Na starówce zaś po prostu chodzę, błyszczę i tyle... Jestem po prostu. Ostatnia moja samotna wizyta tutaj to był jeden wielki koszmar, który obawiałem się, że zepsuje mi frajdę z późniejszego przyjeżdżania tutaj. Podróż miała być ekscytującą przygodą, lecz dostarczyła mi emocji podobnie pozytywnie podniecających co poparzenia drugiego stopnia. Co z tego, że miałem pod nogą ponad 500KM, które w dodatku nie były moje i nie musiałem się nimi przejmować? Co z tego, że jechałem zrobić pomysłową sesję fotograficzną, na potrzeby mojego przyjaciela, który w swój samochód wpakował pieniądze na studia dla swoich dzieci? Co z tego wreszcie, że był to pierwszy Chevrolet Corvette, w historii istnienia modelu, który nie miał problemów z pokonywaniem wirażu i na codzień służy mojemu węgierskiemu przyjacielowi, do upuszczania testosteronu na torze Nurburing? To auto było koszmarem. Do jasnej cholery, to była wersja targa! Po prostu jeden wielki koszmar, przez całą drogę zakładałem i zdejmowałem dach (brak klimatyzacji) chyba z trzy razy, jak i nie pięć. Raz wiało, potem upał, potem zimno, potem znów upał, dalej zaczęło lać, wiać i było cholernie zimno, a potem znów upał robił ze mnie skwarka na patelni. Krótko mówiąc uroki polskiej, lipcowej aury, która potrafiła doszczętnie zdruzgotać odczucia z jazdy supersamochodem. Potem musiałem nocować w jednym z dziwniejszych hoteli na świecie. Nazywa się Marhaba i omijajcie go z daleka. Doskonałe połączenie cygańskiego gustu z PRLowską przaśnością. A potem jeszcze nie mogłem zrobić zdjęć, dla których tam się przewiozłem, bowiem urząd miasta cofnął mi zgodę na wtoczenie samochodu na zabytkowy most łączący starówkę z resztą miasta. No i w dodatku, policjant który przekazał mi ową informację obdarował mnie jeszcze mandatem za obrazę policjanta na służbie, czy za podobną irracjonalną bzdurę. Nauczyło mnie to jednego. Powiedzenie policjantowi co się myśli o jego kapryśnych jak baleriny włodarzach z użyciem wulgarnego słownictwa kosztuje 250 PLN. Rozładowanie napięcia wewnętrznego - jest bezcenne.
Tym razem jest lepiej. Dużo lepiej. Odpoczywam i jestem rozluźniony i wiecie co? W211 mimo swego taksówkarskiego charakteru miał w tym spory udział.

Claude Lelouch

sobota, 21 lutego 2009

Chciałbym oddać hołd człowiekowi, bez którego Mercedes, nie byłby tą samą marką. Wszystko za sprawą 300 metrów taśmy filmowej, Mercedesa W116 w opisywanej przeze mnie wersji 450 SEL 6.9, którą miałem przyjemność (i to jeszcze jaką!) prowadzić i tego syna żydowskiego cukiernika, czyli Claude Lelouch. Po raz pierwszy nie dość, że pokazano sport dla prawdziwych twardzieli, czyli wyścig przez miasto, to jeszcze do jego nakręcenia nie użyto żadnych kaskaderów, komputerów, a dokładnie 10 minut filmu, kręconego z kamery, przykręconej na sztywno do zderzaka przedniego w samochodzie.
Jeśli nie widzieliście jeszcze tego filmu - macie naprawdę czego żałować. A, czy wspominałem, że samochód, który przez nabrzeża Paryża pędził ponad 200 km/h, a wąskimi uliczkami centrum 150-180 km/h był prowadzony przez samego reżysera?
Szacun z mojej strony i to wielki. Zdjęcie poniżej przedstawia tego człowieka z krwi i kości, i z wielkimi cohones , nie jest mojego autorstwa - pochodzi z www.toutlecine.com

Dariusz na taksówkarskim szlaku - prolog

Jak zwykle zacznę od narzekania. A jakże mógłbym inaczej? Ponarzekam sobie na Polskę. Dam tym razem spokój politykom. Ich czyny mówią same za siebie, a ja już chyba zdołałem się przyzwyczaić do nich. Krótko mówiąc nasi włodarze przekroczyli masę krytyczną absurdów i pogodziłem się z tym, że istnieją. Są dla mnie jak niewygodne buty, czy samochód którym jeździ się tylko i wyłącznie dlatego, że jest tani. Drogowcy też mogą spać spokojnie. Do ich totalnej niekompetencji, która sięgnęła tej zimy nowego stopnia absurdu (vide nieodśnieżone "autostrady"), przywykłem. Moim obiektem narzekań zostanie polskie paliwo. Ceny paliwa, znów stały się możliwe do zaakceptowania - istnienie punktów kredytowych na stacjach benzynowych, stało się na szczęście mrzonką. Znów nie musicie rezygnować na miesiąc z jedzenia, by napełnić swój bak. Kłopotem jest jednak to, czym go napełniamy. Mimo obiecywanej jakości, którą "broni znak orła" czy podobnej marketingowej bzdury, która niczemu prócz irytowania klientów nie służy, nikt z nas nie wiem co wlewa w czeluść układu paliwowego. Może to być zarówno benzyna, ale i przerobiony olej z Mc Donalds'a, olej rzepakowy, a i z powodzeniem mocz. Przypomnę tylko, tym którzy mogą mieć kłopoty z pamięcią, że nie udało się ustalić tego nawet sejmowej komisji śledczej. Ja nie podejmę się również dowodzenia samemu sobie, co wlewam do baku. W każdym razie wtrysk paliwa sygnowany przez Motronic, w mojej E28 po prostu odmówił mi dalszej współpracy. Tak! Moje BMW E28 znów stoi u mechanika. ZNÓW! Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że winę za to ponoszą idioci od paliw i że nie przyszło Wam nawet na myśl cokolwiek innego.
W każdym razie, mając terminarz podobnie zapełniony ostatnimi czasy, co Krzysztof Ibisz musiałem się jakoś przemieszczać. No dobra, niczym wieczny nastolatek z Polsatu miałem ostatnio tyle zajęć, że często brakowało mi czasu na oddychanie, czy kontakt ze stylistą (znaczy ja się z nim w ogóle nie kontaktuje). W odróżnieniu jednak od niego, wciąż byłem w kontakcie z rzeczywistością. Chcąc zdążyć tu i ówdzie, musiałem po prostu mieć środek transportu...
Autobusy MPK odpadały - mimo, że ich kierowcy wiecznie wymuszają pierwszeństwo i z taką gracją łamią nie tylko przepisy ruchu drogowego, ale i wszelkie znane kanony zdrowego rozsądku, to ostatnią rzeczą jaką mogę o nich powiedzieć, jest to że dowożą pasażerów o czasie na miejsce. Krótko mówiąc - jakoś niezbyt mi się po prostu uśmiecha powierzanie swojego życia i zdrowia w ręce faceta, który inkasuje 1 500 PLN miesięcznie i z maniakalnym chichotem prowadzi autobus jakby chciał roztrzaskać się o najbliższy biurowiec. Podsumowując - jak będę chciał zapisać się na obóz treningowy Al-Kaidy, w roli ofiary zrobię to z własnej woli, a nie wsiadając w czeluści wesołego, żółto-czerwonego autobusu.
Rozwiązanie było proste - taksówka. Do niedawna miałem taksówkarzy za naprawdę rozsądnych gości. Wszystko zmieniło jednak pojawienie się Dacii Logan na taksówkach w mojej kochanej Łodzi. W tej chwili taksówkarze to: w połowie kretyni, a o drugiej ich części nie będę nawet pisać. Oni i tak nie potrafią czytać. Chcecie przykładu? Facet, który woził mnie Skodą Octavią wyznawał zasadę, że opony zimowe to niepotrzebny wymysł, bowiem on na Stomilach D-90 przejeździł niejedną zimę swoim Polonezem. Drugi - tym razem z Audi A6 uważał opony bieżnikowane za błogosławieństwo. Pierwszego starałem się uświadamiać o lamelkach, wzmocnieniach barkowych, side-sippingach, budowie klockowej i wzdłużnej, a także odpowiedzialności asymetrycznych części za odprowadzanie woda i breji pośniegowej. Drugiego nawet nie próbowałem uświadamiać. Czapka z daszkiem na głowie i miś w stylu retro-dywanu na fotelach powiedziały mi z kim mam doczynienia. Lotność swego umysłu mógłby chyba tylko jaśniej podkreślić, naklejając na deskę rozdzielczą wycięte z gazet podobizny Ziobra i Kaczyńskiego. Typowy PiS-owiec.
Nie będę komentował jak jeżdżą nasi taksówkarze. Podsumuję to jedynie ogłaszając wyniki rankingu na najgorszych kierowców. Brązowy medal zdobywają przedstawiciele handlowi - zwłaszcza od Coca-Coli. Drugie miejsce na pudle zdobywają domorośli wiejscy "tjunerzy" - zwłaszcza w Oplach Calibra i Hondach Civic. Jednak pierwsze miejsce należy się taksówkarzom - po prostu jest to stado zmotoryzowanych lemingów.
Chciałem sam przekonać się, czy jeżdżenie taksówką zmienia ludzką psychikę. Nie to, że jestem ateistą bo nie widziałem, nie dotknąłem Boga... Przecież jego obecność widać w takich cudach stworzenia, jak Laetitia Casta, wypełniona butelka Glen Garioch, czy Nissan GT-R, a ja mimo to nadal jestem niewierzący. Po prostu - jestem moto-maniakiem i jeżdżenie samochodami dla dowiedzenia jakieś idei jest najczystszym koncentratem frajdy.
Nie oszukujmy się. Jesteście przecież na blogu gościa, który dla udowodnienia swojej racji, że jazda autem jest tańsza od jazdy pociągiem jechał w środku nocy z Łodzi do Warszawy, a potem z powodu braku chęci na powrót spał w hotelu po 230 PLN doba. Skodą Superb... Nie ma bardziej taksówkarskiego auta niż Hitlermobil E-klasa. A więc? Stwierdziłem, że bedę nimi jeździć. Sprawdzę i poddam dokładnej analizie samego siebie, pod kątem zmian w psychice prowadzenia pojazdów. Przed i po. No i wczoraj, gdy narodził mi się w głowie ten pomysł odwiedziłem Poradnię Medycyny Pracy Gastro sp. z o.o., z siedzibą w Łodzi przy ul. 6 Sierpnia 74. Tam przesympatyczna doktor Monika, mimo że patrzyła się na mnie jak na idiotę, gdy klarowałem jej o co chodzi, poddała mnie badaniom psychomotorycznym. To taki rodzaj badań, które wykonuje się wszystkim osobom, które będą miały doczynienia z prowadzeniem samochodów w pracy i mają normalnych pracodawców. Oto i opinia pani doktor na mój temat, po przeprowadzeniu badań. "Badany ma czasy reakcji na bodźce świetlne, dźwiękowe i ruchowe znacznie poniżej normy. Tożsame badania przeprowadzone w ciemnościach, wykazały nieznacznie wolniejszy czas reakcji, ale nadal pozostający poniżej wyników traktowanych jako dopuszczalna norma. Odczuwanie dali i głębi w normie. Przeprowadzony test kompetencyjny nie wykazał żadnych niepokojących oznak. Podsumowując, badany ma cechy dobrego kierowcy, a czasy reakcji na bodźce pozostają znacznie poniżej przeciętnej". Miło, gdy dobrze o nas piszą, no nie?
Historię taksówkarskich samochodów rodem ze Stuttgartu rozpoczęto w 1961 roku modelem W110. Ów bliski krewniak poczciwego "Kubusia" produkowany był przez 7 lat i był synonimem luksusu, był też pierwszym samochodem marki Mercedes, który testowany pod kątem bezpieczeństwa. Dodajmy do tego, że ów Mercedes nie był zbyt drogim produktem, toteż zyskał przychylność taksówkarzy w RFN, oraz agentów bezpieki i wywiadu w NRD, a przez cały okres produkcji mury fabryki opuściło 628 282 egzemplarzy. W 1968 roku na świat przyszedł jego następca, czyli W115 zwany poczciwie "babcią", lub bardziej groźnie "Stroke-8". To ten wielki jak przeciętny stadion piłkarski w Polsce samochód o pionowo ustawionych światłach przednich. Mój Ojciec miał takiego i przysięgam Wam, że po dziś dzień, gdy wchodzę do łazienki w swoim mieszkaniu, to mam wrażenie że był on od niej bardziej przestronny. W 1976 roku Hitlermobile stały się naprawdę liderami segmentu E. To zasługa W123, czyli znanej chyba wszystkim "Beczki" - ostatniego auta w historii Mercedesa, który naprawdę wykańczano chromem. Pierwszego też o legendarnej niezawodności i przyjaznemu kierowcy wnętrzu. Zegary z W123 są po prostu ucieleśnieniem czytelności wskaźników. Niedościgłym po dziś dzień wzorem. Ale co tu się dziwić - zrobione przez i dla Niemców. Jeśli mieliście kiedykolwiek przed sobą instrukcję obsługi (bogato ilustrowaną) niemieckiego materaca dmuchanego, wiecie o czym mówię. W 1984 roku urodził się jego następca - W124. To auto jest istnym wołem roboczym. Jeśli zobaczycie gdzieś na ulicy takiego w kremowym kolorze, to znaczy że jest to była niemiecka taksówka, która ma za sobą dystans 50 okrążeń naszej planety. Bez remontu silnika i bez gwarancji, czy olej chociaż był raz zmieniony. Po dziś dzień większość taksówkarzy na prowincji się nimi z powodzeniem przemieszcza, a Ci z miast tęsknią za nimi. Krótko mówiąc to samochód, który albo jest taksówką, albo hmm... taksówką, albo no cóż... Jeśli za kółkiem W124 nie siedzi pan Zbychu z osiedloewgo postoju taksówek warto głębiej schować portfel i komórkę i wbić wzrok w chodnik. Ich właściciele nie są totalnymi przymułami, mają odrobinę gustu i smaku, ale etap dobrze płatnych i łatwo ściągalnych haraczy mają dopiero przed sobą, a łatwym zarobkiem i małym mordobiciem nie pogardzą. Rok 1995 to era "okularów" - byłych dyżurnych aut ciut lepiej sytuowanych w hierarchi przedstawicieli półświatka (teraz zmienili gwiazdę Hitlermobila, na cztery okręgi Audi) i taksówkarzy. Do 2002 roku mamy doczynienia z W210, który ma większość podzespołów wytwarzanych za ziarenko ryżu w Chinach przez terroryzowanych sześciolatków - niesie to za sobą sporą zmianę jakości. Większość panów z postoju mówi, że Mercedes po prostu w 1995 roku przestał istnieć. Pozostali zaś zaciskają zęby, robią kolejne zaprawki na gnijącej rdzą blasze, wymieniają co 1 000 km całą elektronikę w aucie i oszczędzają każdy grosz na jego następce. Na produkowanego po dziś dzień W211.
I od tego ostatniego właśnie modelu zacznę podróż taksówkarskim szlakiem, którym mam nadzieję dość zgrabnie nakreśliłem. Kilka telefonów, które wykonałem zaowocowało początkiem przygody. Kolejnej z irracjonalnych, bezsensownych i idiotycznych przygód z motoryzacją w moim wykonaniu. Zaprzyjaźniony komis udostępnił mi na trzy dni Mercedesa E320 CDi w wersji "full-wypas", z przebiegiem nieznacznie przekraczającym 100 000 km z 2006 roku. Kwintesencja niemieckiego taryfiarza "na czasie" - 224 KM, 540 Nm z apetytem, który ponoć jest w stanie zaspokoić 8-9 litrów ropy na setkę. Taksówkarz w cholernie komfortowej edycji.
Na początek powiem jedno. Nie wierzcie, gdy sprzedawca mówi, że w samochodzie nie było palone. Na milion procent było, ale po prostu nie czuć zapachu dymu. Przekonałem się o tym pobieżnie oglądając wnętrze owej taksówki. Idąc za porzekadłem, iż diabeł tkwi w szczegółach, chciałem zobaczyć ile diabła jest w popielniczce w tylnym rzędzie siedzeń. Zobaczyłem kupę popiołów i kikuty niedopałków. Ale... wnętrz jest dobrze wykonane.

Aston po Photoshopie

środa, 18 lutego 2009
Rzadko kiedy zdarza mi się mocno pracować nad zdjęciem w Photoshopie. Zresztą osobiście przyznam się, że zabija on troszkę ducha fotografii... Ale cóż, kiedyś dawno temu, gdy robiłem te zdjęcia uznałem, że taka ślicznotka zasługuje na kalendarzową otoczkę. Zrobiłem wszystko co się dało (nawet przeklejałem tło), by osiągnąć efekt zbliżony chociaż, do tego znanego wszystkim z kalendarzy z samochodami. Mam nadzieję, że się podoba...

007

Przyznam się szczerze, że uwielbiam Jamesa Bonda. Spokojnie, nie należę do grona tych facetów, którzy mogą przerzucać się cytatami z jego filmowych perypetii. Z trudem przyszłoby mi wymienić więcej niż pięć epizodów z tej najdłuższej serii w historii światowego kina. Zdaje sobie też sprawę, z tego że Ian Flaming nie jest wybitnym twórcom. To taki ot sobie zwykły grafoman, który tworzy banalne powiastki, coś a la Harlequin w wersji z jajami. Nie jestem popapranym fanem, który był gotów popełnić samobójstwo na wieść, że obecny Bond zrywa z tradycją i do diaska! jest blondynem. Co więcej, uważam że Daniel Craig zrobił dobrze postaci agenta Jej Królewskiej Mości. Przynajmniej nie zdarzy mu się paradowanie w legginsach i śpiewanie ckliwych piosnek, jak Pierce'owi Brosnanowi w "Mamma Mia". Po prostu lubię te filmy, za zmanierowanego agenta, który w przerwach między uchlewaniem się, a zaliczaniem kolejnych panienek, ratuje nasz świat. Uwielbiam pana Q i rzecz jasna rolę jaką nieodmiennie odgrywają w filmach samochody. Zwłaszcza Aston Martin.
No właśnie, Brytyjczycy to naród poprańców. Nie dość, że jeżdżą pod prąd, kierowca siedzi tam gdzie powinien być pasażer, to jeszcze mają te swoje fajfokloki, ustrój monarchistyczny i niezdrową fascynację polo. No i Lewisa Hamiltona, którego muszą chyba oliwić każdego dnia, bo nie wiem czym on jest, ale na pewno nie człowiekiem. Odnalazłem dzisiaj dość ciekawe zestawienie - listę marek najatrakcyjniejszych w oczach Brytyjczyków A.D. 2008. Apple, Prada i Nokia są na topie. Zaraz za... Astonem Martinem. Cholera sam nie wiem dlaczego auta z kameralnej fabryki w hrabstwie Warwick (do niedawna zamiast fabryki, była stodoła z otykowanymi ścianami w Newport Pagnell) są tak atrakcyjne dla flegmatyków z drugiej strony kanału La Manche.
Każdy ma swoją ulubioną część przygód 007. Ja mam także ulubione auto agenta z licencją na zabijanie. I jest to właśnie Aston. Spokojnie, nie idę na łatwiznę - nie jest to DBS, którym ratuje świat Craig. Aston Martin DBS jest cholernie sexy samochodem. Cholernie wulgarnym, ale wciąż sexy. Ma jednak kilka wad. Jego widlasta dwunastka to nic innego jak (dosłownie!) dwie rzędowe szóstki z Forda Mondeo pospawane do kupy. W środku auta za prawie 700 000 PLN jest jeszcze więcej elementów rodem z Forda, ale wymienianie ich to już byłoby obrzydliwe kopanie leżącego. Chociaż... A zresztą ograniczę swoje pastwienie się nad tym autem, do przytoczenia pewnej anegdoty żywcem z planu filmowego ostatniej części perypetii Jamesa "Quantum Of Solace". Wiecie co się dzieje, jak za kierownicę DBS wsiada nie kaskader, czy sam Bond, ale zwykły człowiek? Członek ekipy technicznej, Fraser Dunn, miał wątpliwą przyjemność się o tym przekonać. Po prostu DBS z nim za kółkiem, wpadł do Jeziora Garda... Na szczęście w 1964 roku w Goldfingerze Sean Connery, jeździł zimnym, brutalnym i cholernie brytyjskim (w dobrym tego słowa znaczeniu) Astonem Martinem DB5.
James Bond pewnego razu wszedł do laboratorium Q. Rzecz jasan miał tak chłodny, profesjonalny wyraz twarzy, że nie był mu potrzebny lód do ginu z tonikiem. On go mroził spojrzeniem. Chciał dostać z powrotem swojego Bentleya, czym wywołał paniczny śmiech u Q. Ten, gdy już się uspokoił zabrał naszego Jamesa w kąt i pokazał mu błyszczącego DB5. I tak właśnie zaczęła się prawdziwa miłość Jamesa. Zaowocowała ona dwoma efektownymi pościgami, już w pierwszym epizodzie. Najpierw zabaw z Tilly Masterson i jej Fordem Mustangiem, a potem ucieczka przed zbirami Goldfingera, w Hitlermobilach.
Mój Q nie jest naukowcem, a mnie no cóż, powiedzmy że niezbyt odpowiada mi porównanie do Jamesa, a już na pewno odbiegam od Connery'ego. Mój Q, to facet szorstki jak gruboziarnisty papier ścierny - przez dwa lata widziałem tylko raz jak się uśmiechał, gdy jakiś nadęty bubek wbił się swoją 911 w bandę, fundując trochę pracy specom od nadwozi. Owszem, przyznaję jest to psychopata - ma szósty krzyżyk na karku i nie wygląda tak jak powinien wyglądać dobrotliwy dziadek. Wygląda raczej jak gość, którym straszycie swoje niepokorne dzieciaki. Odpowiada za porządek w kompleksie zabudowań paddocku na torze SPA - lata z piaskarkami, szczotami, łopatami w brudnym kombinezionie. Zarabia tam mniej więcej tyle, co trzech nauczycieli w Polsce, więc jako tako wiąże koniec z końcem. Dzięki temu może za darmo jeździć po torze, kiedykolwiek mu się zachce. A właśnie, czy wspominałem już, że ma DB5?
Ponad miesiąc wchodziłem mu w tyłek po same uszy, by wpuścił mnie na prawy fotel - czyli za kółko. Warto było... Tylni napęd, 280 koni mechanicznych i prawie 400 Nm. Na torze to auto idzie tak pewnie za ręką, że nie czuje się, że ostatni egzemplarz spośród 1 024 sztuk opuścił fabrykę 44 lata temu. Auto stawia "bok" gdy tylko tego zechcemy, reaguje na kontry, wspaniałym rykiem nagradza kopanie sprzęgła i składa się w każdą sekwencję zakrętów z niespotykaną łatwością. Po dziś dzień niespotykaną. Auto więc na torze zamienia się po prostu w pogromcę kolejnych okrążeń. Pokonuje je z taką łatwością, nieopisaną szybkością, że możecie się zdziwić, że jeździcie już drugą, czy trzecią godzinę...
To auto ma także drugą twarz - jest leniwe, dekadenckie i wprawia w stany refleksyjne. Nie ma w nim nic piękniejszego niż spędzenie leniwego jesiennego poranka w drodze. Zatrzymacie się przed każdą sympatycznie wyglądającą zatoczką parkingową i będziecie chłonęli atmosferę, aurę i kawę z termosa - koniecznie w kraciastym szaliczku. To auto służy do szybkiej jazdy po torze. Na ulicy rozleniwia, daje od groma powolnej satysfakcji - całą przyjemność czerpiecie z patrzenia na to jakie to auto jest... piękne.
Tak - stary Bond nie jest lepszy od nowego. Chyba, że tyczy się to Sean'a Connery. Ale stary samochód Bonda, jest tysiąckrotnie lepszy niż którykolwiek z tych nowszych samochodów 007. I cóż, znów wychodzi, że stare jest wrogiem lepszego.

Męska rzecz

wtorek, 17 lutego 2009
Nic tak nie zbliża dwóch mężczyzn ze sobą, jak wspólny wyjazd. Ja z Emilem takich wyjazdów mam na koncie kilkanaście. Ostatni takowy odnotowaliśmy w końcówce listopada, gdy zniknęliśmy przed rozmaitymi problemami życia codziennego - ja przed natarczywością mojej obecnie już byłej kobiety, a on przed natarczywością nieumiejętności dogadania się z Matką swojej małżonki. Ach, te kobiety. Zniknęliśmy na niemiecki Hockenheim, na całe cztery dni. Niestety uprzedzono nas uprzejmie, już w trakcie dopinania wyjazdu na ostatni guzik, że przyjdzie nam dzielić jeden pokój hotelowy. Dwóch facetów, jeden apartament, jeden telewizor z jednym pilotem, jedna łazienka i jeden mini-barek. Spokojnie, łóżka były dwa odstawione od siebie na bardzo bezpieczną odległość. Nie wiem cały czas, mimo tylu wojaży wspólnych, czy Emil chrapie. Nie wiem tego dlatego, że puszcza bąki tak głośno i z taką częstotliwością, że skutecznie zagłuszają one wszystkie inne odgłosy dookoła. Pewnie mają też wpływ, co tu dużo ukrywać - negatywny na ekosystem. Wiem jednak, że przyjaźń między dwoma facetami to piękna rzecz - taka wiecie, wzniosła, męska, a nawet chropowata, niczym twarz i tyłek Clinta Eastwooda pod koniec kręcenia westerny.
Tak samo męskie jest to, że każdy facet jest wielkim dzieckiem. Jedna z belgijskich agencji reklamowych, z którymi swego czasu mocno współpracowałem chce wydać album "Męskie zabawki". Prosi więc swoich dawnych i obecnych klientów, współpracowników, itp. których branże są typowo męskie o wymienienie trzech różnych zabawek dla dużych chłopców, które według nich zasługują na wyróżnienie. Pomysł sam w sobie jest fenomenalny - nie dość, że opublikują coś "z jajami" to jeszcze sponsorzy i reklamodawcy wysupłają na to spory budżet. A ja znajdę się w gronie tych 400-500 gości, którzy się wypowiedzą. Co więcej obok mnie wypowie się także Francois Duval, czy Freddy Loix, a więc postacie naprawdę dużego formatu. Wysłałem im już e-mailem moje trzy typy, no a nie byłbym sobą, gdybym nie zechciał się nad nimi popastwić.
#1: Nissan GT-R
W wypowiedzi wariata podobnego do mnie, nie mogło zabraknąć samochodu. Szalonego, ale z grubsza dostępnego. Prawda jest taka, że w świecie motoryzacji pewne rzeczy się wykluczają. Po prostu nie mogą mieć miejsca. Nie można mieć przecież super obniżonego coupe, które klei się do zakrętów niczym dłoń obleśnego faceta, do tyłka kelnerki w knajpie III kategorii i wymagać od niego, by dobrze sprawowało się w terenie. Nie można oczekiwać, że auto z świetnym przyśpieszeniem, które działa jak lifting na twarze pasażera i kierowcy, będzie zadowalać się łyżeczką benzyny. Nie można też zachować nawet namiastki ludzkiej godności jeżdżąc koreańskim samochodem.
Nie da się również stworzyć auta równie skutecznego na torze wyścigowym, jak i w codziennych warunkach drogowych, wymagając dodatkowo by nie kosztowało milionów. Ja wiem, że istnieje Ferrari FXX, Bugatti Veyron, Mercedes CLK Black Series, które po prostu zabijają na torze i głaszczą na ulicach. Ale wszystkie one kosztują mniej więcej tyle ile wynosi PKB Serbii i to w dobrym roku. Taki stan utrzymywał się bardzo długo. Aż wreszcie szaleni Japończycy wypuścili na rynek szóstą generację Skyline'a, czyli Nissana GT-R.
Czekałem na premierę tego auta jak dziecko na grubego dziada, zwanego Mikołajem w Gwiazdkę. Do tego stopnia, że kupiłem sobie konsolę do gier i katowałem ją do upadłego. Dosłownie. Znaczy się katowałem jeden tor i jeden samochód - właśnie Nissana GT-R i legendarną Toyo Tires Turnpike (dla niezorientowanych - jest to mekka światowego driftu, miejsce które zwało się kiedyś Hakone Turnpike. Po prostu kawał drogi turystycznej, pełen zakrętów, korkociągów, na których Japończycy masowo tracili życie, a inni mimo wszystko tam jechali). Przestawiałem nawet antenę satelitarną, by móc oglądać wyścigi serii Super GT, gdzie nie dość, że safety car to było GT-R, to jeszcze startowało pięć ekstremalnych wersji wyścigowych tego cudownego auta. Miałem więc krótko mówiąc świra.
A potem przejechałem się nim. Nie było tak jak w przypadku spędzenia nocy z dziewczyną ze snów. Było cudownie. Robiłem kółko, za kółkiem po torze SPA i nie przeszkadzało mi, że kierownica jest po niewłaściwej stronie. Wiecie, że w przypadku innego auta kląłbym na to, że muszę siedzieć tam, gdzie jest miejsce pasażera. A tu? Po prostu zapadłem się i błogosławiłem chwilę, w której pojechałem dopełnić formalności związanych z świadectwem pracy, itp. do Francorchamps, błogosławiłem anglików, którzy przywieźli to auto, jako ewentualny zakup dla mojego byłego pracodawcy. Błogosławiłem w końcu chwilę, gdy wyżebrałem możliwość jeżdżenia tym autem. Nie przeszkadzało mi to, że auto wygląda jak staromodny kredens w masce ninja, na czterech kółkach. Nie przeszkadzało mi to, że z zewnątrz widać, że jest to spadkobierca Skyline'a, że odczuwa się w jego przysadzistej linii, każdy z ponad 1 700 jego kilogramów, a otwarcie drzwi wymaga od Was sporej dawki męskiej siły. W środku jest za to może i topornie, ale po prostu solidnie - jest po prostu doskonale, budują nasze zaufanie do swego produktu - nic się w nim nie ułamie, nie odpadnie, nie ukruszy. O właśnie - są przełączniki, podobne do tych którymi odpala się rakiety w myśliwcach. Czerwony guzik startera i jakieś tam dziwaczne, ale solidne wichajstry od napędu, zawieszenia i trakcji. Powiem krótko, na torze z ustawieniami ekstremalnymi było ostro. Musiałem się spinać, miałem zaciśnięte zęby, pot wypływający spod balaklawy zalewał mi oczy, ale miałem uśmiech na ustach. Cholernie wielki i cholernie zadowolony z siebie uśmiech na twarzy. Nic nie było w stanie zepsuć mi tej zabawy. Biegi wchodziły traumatycznie szybko, a każdej redukcji przełożenia towarzyszył międzygaz, który - przysięgam - zabił przelatującego nad torem pelikana, czy inne tam latadło. Auto po prostu leciało jak pocisk zdalnie sterowany. Dziewietnastocalowy monitor notował czasy okrążeń, przeciążenia w zakrętach i maksymalne prędkości. Powiem to tak... Miałem uczucie cudowne i rzadko spotykane, w aucie na które, gdybym wziął kredyt hipoteczny, mógłbym sobie pozwolić. Po raz pierwszy od dawna czułem, że to ja jestem najsłabszym ogniwem w związku z maszyną. Mimo, że w najszybszym punkcie toru SPA, u szczytu prostej przed zakrętem Malmedy miałem na liczniku 274 km/h, to czułem że auto pojechałoby zdecydowanie szybciej. Że jakby mnie przywiązać do fotela pasami i unieruchomić ręce i nogi, po prostu 300 km/h byłoby do osiągnięcia.
Po zabawie na torze odwoziłem to auto do Anglii. I było cudownie. 19" monitor po prostu sprawdzał się jako wyświetlacz wskazówek nawigacji, a ja miałem pełną frajdę. Czy to w leniwej jeździe w korkach, czy na autostradach, czy na drogach o niezbyt równej nawierzchni. Miałem wrażenie, że to auto czuje się po prostu jak ryba w wodzie. Było genialne. Po prostu równało asfalt, usuwało przeszkody i utarło nosa jakiemuś biednemu Francuzowi, który chciał się ścigać w swoim Porsche Cayman.
Krótko mówiąc to najlepsza na świecie zabawka, którą pobijecie swój rekord życiowy na torze wyścigowyn, a potem zapakujecie do niego kartę kredytową, wraz z narzeczoną (z narzeczonym raczej nie - to nie jest auto dla niefanatycznych mężczyzn), by wyruszyć w daleką podróż. Nawet do Tokio, by podziękować japońskim mentorom od GT-R.
Ta zabawka ma tylko jedną wadę. Dostałem kiedyś od swojej przyjaciółki okulary przeciwsłoneczne od Gucciego. Miałem je zgodnie z jej prośbą założyć do szczególnego samochodu, który będzie mnie rajcował. Są wykonane z kompozytów, mają lustrzane szkła i dodatki srebra. Ale wyglądam w nich, w Nissanie GT-R jak skończony idiota. Jak japoński turysta, który wybrał się oglądać z nieodłącznym aparatem fotograficznym obejrzeć walki w klatkach...
#2: Mark Levinson Custom Audio by Hi-End Tones
Nie jestem audiofilem - zbyt bardzo kojarzy mi się to z bezwstydnym onanistą, który w sklepie muzycznym dotykając pudełka z płytą, ślini się wyobrażając sobie, co jego sprzęt warty mniej więcej co parking pod biurowcem w centrum Berlina, zrobi z dźwiękami na niej zawartymi. Kojarzy mi się to też z bezwzględnym mordercą ptaków, którym każdy audiofil niewątpliwie jest. Bo po co trzymać sprzęt emitujący dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha? Po to by mordować ptaki, myszy i inne Bogu ducha winne żyjątka.
Stwierdzenie custom'owany sprzęt audio w samochodzie Polaka kojarzy mi się w podobny sposób. Oczyma wyobraźni widzę wręcz karka-niedojdę, którego stać było na sterydy i trzypaskowy dres adidasa, ale nie wystarczyło mu na porządny samochód. I jeździ Oplem Calibrą, z szybami zaklejonymi czarną folią (niejednokrotnie to po prostu naprasowany worek na śmieci), a złość i frustrację na cały świat dookoła niego, że nie jeździ nowym A8, jak przystało na drsiarza początku XXI wieku, wyładowuje na ludziach. Wlewa im w uszy techno-łupaninę z czeluści sprzętu muzycznego, który do niedawna jeszcze zbierał kurz na półkach w Tesco.
Sam mam customowy i audiofilski zestaw audio w aucie. Gdy moje E28 było rozebrane na czynniki pierwsze i oczekiwało na montaż wnętrza, ja wówczas byłem z firmą na Paris Tuning Show, gdzie natrafił na mnie handlowiec Hi-End Tones. Gdy usłyszał, że zastanawiam się nad audio do auta, wsadził mnie do jednego z najdziwniejszych samochodów pokazowych na świecie. Do Volkswagena Foxa, w którym zamontowano audio rodem z Lexusa. I zakochałem się. W interwencjach popełnionych w desce rozdzielczej, aby pomieścić olbrzymi ekran LCD, panel sterowania, przyciski i bebechy. Wyglądało to jakby chłopcy z Wolfsburga sami zamontowali ten sprzęt, podczas produkcji małego VW.
W moim staruszku wygląda to podobnie - chyba, ze odsłonię klapkę za którą schowano siedmiocalowy wyświetlacz LCD. Mam w aucie z samego początku lat 80., Dolby Digital 5.1, nawigację i system głośników, który podejrzewam bez trudu zburzyłby mury Jerycha, gdybym tylko chciał tego dokonać. Aha, dźwięk rzecz jasna byłby czysty.
Każdy kto kocha muzykę i samochody powinien coś takiego mieć u siebie. Co prawda cena jest zabójcza, ale gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach - w każdym razie serdecznie polecam, bo naprawdę warto. Mój nauczyciel muzyki w podstawówce, że jestem głuchy jak pień, jeśli chodzi o niuanse muzyczne. Nie potrafiłem odróżnić fałszowania, od dobrego i czystego dźwięku. Panie Zieliński - nie ma pan powodów do paniki i rzucania we mnie butem, jak pan to onegdaj zrobił. Teraz już odróżniam brzmienia i rodzaje dźwięków. Tylko w aucie, ale zawsze. Ta zabawka, to nie tylko łyk luksusu pod dachem samochodu. To po prostu istna, czysta magia.
Pięć 1" tweeterów, osiem 2.5" głośników średniotonowych, pięć 6.5" głośników tonów niskich i 10" subwoofer. Mnie to w zasadzie mówi niewiele, ale brzmi tak, że lepiej nie przejeżdżajcie koło cmentarza, bo poderwiecie umarlaków do tańca. Wiem, że to wszystko byłoby niczym bez elektronicznych bebechów - wzmacniacz to 12-kanałowe cudo techniki, do tego odtwarzacz od Harman Kardon (ma CD, DVD i ...kasetę), zmieniarka CD, no i do tego jakieś procesory (do czegokolwiek to służy, na pewno jest potrzebne) sygnału i DD 5.1. No i rzecz jasna nawigacja.
Lubię się tym po prostu bawić. Zmieniać ustawienia, słuchać, albo dzięki połączeniu telefonu przez Bluetooth z poziomu nawigacji mieć możliwość zadzwonić do wybranego hotelu, by zrobić spóźnioną rezerwację. Ta zabawka to doskonały reprezentant gatunku rzeczy absolutnie zbędnych, nie rzucających się w oczy i najgłupsza metoda na wydanie paru setek euro. Ale jest to rzecz, bez której nie byłbym sobą.
#3: Riva Athena 115
To chyba najbardziej absurdalna rzecz, na jakiej kiedykolwiek postawiłem stopę. Tak bowiem Riva Athena, to jacht. Trzydzieści pięć metrów drewna, kompozytów, szkła o napędzie dwóch silników po 2 775KM każdy. Spędziłem na takiej jednostce dokładnie jedną noc, na zaproszenie jednego z nudziarzy, którego moja firma uczyła jeździć. Facet okazał się księgowym, czy innym tym facetem od nudnych rzeczy w stoczni odpowiedzialnej za ten marynistyczny cud.
Od razu powiem, że mam taką chorobę morską, że jeśli mam gdzieś płynąć, albo muszę być pijany jak świnia i to nieprzytomna świnia, albo po prostu wymiotuję dalej niż jest linia horyzontu. Błędnik, który nie raz narażałem na mocne wrażenia dostaje umiarkowanie mówiąc cholery, od monotonnego bujania i wysyła SMS-a mojemu śniadaniu, że czas wrócić na światło dzienne.
Prawda jest taka, że owa zabawka dla mnie sens ma tylko, gdy jest przybita (czy jak tam "wilki morskie" mówią na zaparkowanie) w porcie. Jest po prostu piękna - mimo gabarytu czuje się jej lekkość, widzi się nieskazitelne linie i po prostu sam jej widok powoduje mrowienie, dość niespokojne mrowienie dodajmy, w okolicach lędźwi. Cholerna Viagra za pareset tysięcy euro.
Szczerze się przyznam, że za nic w świecie bym jej nie chciał mieć. Ale chciałbym za to mieć kumpla, który by ją posiadał. Najlepszego kumpla, tego chyba nie muszę dodawać. Szczytem snobizmu i zepsucia jest posiadanie łodzi, która ma salon wykończony mahoniem, fotelami w skórze, drugi salon w jakimś tam innym orzechu, czy cedrze, mostek z najnowszymi osiągnięciami techniki, no i do tego cztery kajuty - każda z garderobą i łazienką. Warto chyba dodać, że skóry pochodzą od bydła hodowanego w jakimś zakątku Hiszpanii, gdzie po pierwsze nie grodzi się pastwisk drutem kolczastym (nie ma więc ryzyka rozdarć, zgrubień i blizn na skórze), a po drugie mikroklimat nie sprzyja rozwojowi pasożytów skóry (jak wyżej). Uwierzcie mi, że Wasza tapicerka w samochodzie tego nie potrafi (chyba, że macie Bentleya, który swoją skórę, bierze z tych samych krów). Tak, właściciel takiego jachtu jest snobem, dupkiem, zadzierającym nosa chłopakiem z kompleksami. Ale jego kumpel, który pożycza takie coś od niego i urządza grube imprezy, jest fajny...
Cóż... przecież jestem tylko facetem, dużym dzieckiem, które naprawdę kocha zabawki. Wszelkiej maści zabawki...

Ford Transit

poniedziałek, 16 lutego 2009
W poprzedniej notce, wcisnąłem Bogu ducha winnemu fikcyjnemu przedsiębiorcy Forda Transita. Przyznam się szczerze - uważam, że Ford to naprawdę kiepska marka. Jedynie Focus I generacji ma u mnie dobre noty. Bardzo długo jeździłem takim w wersji kombi 1.6 i powiem szczerze, że potrafił mnie nieźle zadziwić (ciekawe swoją drogą, czy chłopak którego kilka skrzyżowań pod rząd karciłem pod światłami, przestał już kopać swojego 'stjuningowanego' Civica). Wersja hatch-3d 2.0 też była niezła, choć miałem w niej wrażenie, że w przyśpieszaniu do setki wielbłąd by nie miał problemów z wyprzedzeniem jej. Ale Transit to auto wyjątkowe. Oto moje fotografie najbardziej niesamowitych Fordów Transitów, jakie podczas kilku moich wyjazdów na Wyspy Brytyjskie udało mi się dojrzeć. Powiem szczerze, że UK to istna kopalnia tych wołów roboczych...

Transit Mk1 w opłakanym stanie (dla ścisłości dodam, że to niemiecka wersja)
Transit Mk1 w wersji brytyjskiej
Transit Mk2 w wersji Camper (okolice Cambridge)
Transit Mk3 - przyjechał z Francji i pewnie do dziś gnije na londyńskich ulicach.
Ostatnia gwiazda sprzed mojego obiektywu, czyli Ford Transit Mk4. Stan? Nie wymaga komentarza
Pozostałe generacje i wariacje Transita, znają wszyscy z naszych ulic. Ale tych kilka zdjęć, może pokaże Wam, że to naprawdę był udany Ford. I kawał dobrego, a przynajmniej ciekawego jako obiekt zdjęć samochodu.

O kryzysie i ekspertach

Wpadłem dzisiaj na swoją uczelnię, mając do załatwienia tam kilka spraw. Nie lubię tam zbyt często gościć - w końcu tryb indywidualny moich studiów, mi na to pozwala, powiedziałbym nawet że zobowiązuje. Poza tym nie podoba mi się styl funkcjonowania, owej świątyni wiedzy. Nauczony jestem, że osoby, które świadczą nam usługi za nasze pieniążki, muszą być jeśli nawet nie miłe, to przynajmniej kompetentne i skupione na obsłudze naszych potrzeb. A sekretariat i wszelkie formalności przypominają mi PRL-owskie rozwinięcie skrótu SKLEP - Stój Kliencie, Lub Ewentualnie Poproś. Wpłata pieniędzy tytułem czesnego, za najbliższe cztery miesiące i odbiór listy terminów dostępności wykładowców dla studentów (coś jak dyżury akademickie, czy coś), która nomen omen znajdowała się na dysku twardym komputera w sekretariacie, zajęły mi dokładnie 2 godziny i 37 minut. Przy czym ponad dwie godziny obserwowałem, aż sekretarka łaskawie raczy znaleźć chwilkę, na wciśnięcie klawisza Drukuj. Była jednakże zajęta obżeraniem się pączkiem, potem ciastkami, a potem truła o jakiś bzdetach ze swoją koleżanką i jakimś wysokim, szpakowatym naukowcem. Jednak przerwała tą obsesję profesjonalizmu biurowego, za moje pieniądze i okazało się, że jeden z wykładowców, od którego chciałem listy lektur uzupełniających ma czas dla mnie dzisiaj.
Przyznam się szczerze, że ucieszyło mnie to. Pozostało mi tylko odczekać kulturalnie w bufecie ponad półtorej godziny i mogłem się tu nie zjawiać, przynajmniej przez miesiąc. W bufecie zamiast rozsiąść się nad kawą z mlekiem i nad płachtą Wyborczej, wdałem się w rozmowę ze swoim byłym wykładowcą, który wprowadzał mnie w podstawy międzynarodowego przepływu czynników produkcyjnych. Facet ów - którego dotąd lubiłem i szanowałem, nie był nauczycielem akademickim z powołania. Przez dzikie lata 90. prowadził z sukcesami spółki skarbu państwa, a dopiero zawał, czy jakiś inny diabeł ścięły go z nóg i wysłały go na zieloną, spokojną, uczelnianą trawkę. Miałem go za naprawdę rozsądnego człowieka, do momentu w którym nie usłyszałem, jak z pełnym przekonaniem wygłosił tezę, iż dzięki obecnemu systemowi i układowi legislacyjnemu, najlepszą perspektywą dla młodych ludzi, jest uruchomienie własnej działalności gospodarczej, wzięcie kredytu i czerpanie profitów z wolnego rynku. W czym niewątpliwie pomoże im łaskawy pan fiskus, refundując im większość kosztów.
Powiem szczerze, że większej bzdury dawno nie słyszałem. A słuchałem nawet ostatnio jakiś archiwalnych wystąpień przewodniczącego Leppera. Pozwoliłem sobie na dogłębną analizę sprawy, gdy już poszedł sobie w diabły ów ekspert. Sam przecież z nadzieją wyczekuję zmian w obowiązującym prawie, by mój wymarzony interes miał rację bytu w Polsce.
Weźmy sobie jednak przykładowego chłopaka. Ukończył on szkołę średnią i z braku laku również studium. Ma od Tatusia i Mamusi niewielki kapitał, akurat na opłacenie wszelkich opłat niezbędnych przy otwarciu własnej działalności gospodarczej. Stać go nawet na wizytówki. Ba, ma nawet ów chłopak pomysł na biznes - otworzy firmę, która na zasadzie współpracy będzie rozwoziła gazety od kolportera, do kiosków, itp. Jako, że nie jest minimalistą i szanuje swoje zdrowie i czas postanawia kupić nowy, duży samochód dostawczy - weźmy na to Forda Transita 2.2 TDCi, który w razie czego w przyszłości pomoże mu się przebranżowić. Takie auto to wydatek rzędu 100 000 PLN, a nasz niezrażony młody przedsiębiorca zabiera się do banku, by wziąć kredyt na sfinansowanie narzędzia niezbędnego mu do uzyskiwania przychodów. Bierze więc 120 000 PLN, bowiem jest świadomy, że w przyszłym roku podatkowym otrzyma on zwrot kosztów - zwrócą mu ponad 18 000 PLN, za zakup auta firmowego, a dodatkowo 22% z każdej złotóweczki wydanej na paliwo do tego auta firmowego, zostanie mu również zwrócony. Przecież dzięki takim wizjom świat naprawdę staje się idealny, fiskus to najrówniejsza osoba pod słońcem, a idea owego eksperta jest po prostu najlepsza na świecie.
Stop! Nie płyńmy na fali hurraoptymizmu. Jest on tylko chwilowy, a ów człowiek jest po prostu kretynem. Cywilizowany świat jest w mocnym uścisku szpon kryzysu. Lehman Brothers, AIG, Bradford & Bingley, Washington Mutual, Fortis, Northern Rocks i kilka pomniejszych banków w Belgii i Niemczech, no i rzecz jasna cała bankowość islandzka zostały albo całkowicie zrównane z ziemią, zaorane i obsadzone kartoflami, albo po prostu zkomunizowane. Banki pożyczały więcej niż miały, prześcigały się w dostępności usług, itp. - doszło do tego, że suma długów w przytoczonej przeze mnie Islandii, przekroczyła PKB owego kraju. Sześć, a nawet chyba siedem razy przekroczyła. Ale oni akurat sami są sobie winni. Od dawna mogli stamtąd uciec, a nie prowadzić dalszą egzystencję w kraju z obrzydliwym alkoholem, obrzydliwymi kobietami i geotermalną energią grzewczą, jako dumą nauki narodowej. Ojciec Rydzyk, też inwestuje w ową energię - sami więc oceńcie jak bardzo sam sobie winny jest krachowi naród mający analogiczne pomysły jak o. Rydzyk. Jednak nie oceniajmy ich tak surowo. Całemu krachowi winien jest pewien Amerykanin. Obudził się on pewnego ranka i stwierdził, że dla zapewnienia swoich i swej małżonki potrzeb życiowych niezbędna jest operacja powiększenia biustu wcześniej wspomnianej, a także kolejny kosztujący absurdalną kwotę telefon komórkowy, by miała się czym bawić. Zaspokoił więc obie podstawowe potrzeby życiowe, a potem obudził się następnego dnia z wnioskiem, że przestało go być stać na spłatę kredytu hipotecznego. I zaprzestał spłaty, informując z oczywistym dla Amerykanina wdziękiem, o tym swoich podobnie skretyniałych znajomków. Oni rzecz jasna zrobili tak samo. Ameryka dzięki niemu jest pełna silikonowych biustów i idiotów, dzięki którym banki przestały istnieć. Do czego dąże? Do dwóch prostych wniosków.
Po pierwsze. Jeśli nie chcecie, by kryzys pokazał swoje prawdziwe oblicze, czyli by doszło do podniesienia podatków, których i tak nikt nie będzie wpłacał fiskusowi, bowiem nie będzie pracy. Jeśli nie widzi Wam się mega-inflacja, która spowoduje, że za 1 000 PLN kupicie akurat bochenek chleba i małą kostkę masła. Jeśli nie widzi Wam się przedzieranie się przez zasieki i pola minowe, by ukraść na wsi główkę sałaty, lub bronienie owego płodu Matki Ziemii przed głodnymi mieszczuchami. Recepta jest tylko jedna. Zbombardujmy, wysadźmy w kosmos i obsiejmy rzepą pozostałości po USA. Dlaczego? Bo są niechlujni, kochają Mc Donaldsa, wyprodukowali w całej swojej historii tylko jeden samochód, który potrafił skręcać i podobno aż 73% 14 latków w tamtym kraju, nie wie od której ze stron świata graniczy ich ojczyzna z Kanadą, a od której z Meksykiem. Przede wszystkim jednak, zróbmy to dla przestrogi, by nikt nie powiedział, nie pomyślał nawet, że woli kupić cukierki, czy inne pierdoły zamiast zapłacić ratę kredytu. Rozstrzelanie kilku bankowców, jeśli tylko podniesienie światowe morale - również nie zaskodzi. A przecież ów Amerykanin mógł po prostu kazać małżonce wypchać stanik skarpetami i kupić jej do zabawy balonik zamiast komórki. Gwarantuje Wam, że po lekturze tego felietonu Wasze małżonki w razie takiej potrzeby, ucieszą się z tego prezentu, nadadzą mu imię i będą się nim bawiły z podobnym zaangażonweniem jak w dzieciństwie zabawiały się swoimi częściami intymnymi.
Po drugie jednak chcę powiedzieć, że przez to bankowcy w Polsce jeszcze bardziej stali się restrykcyjni i wymagający. Przed kryzysem, by otrzymać kredyt na cokolwiek z bank, a nie od lichwiarzy, tudzież od Starego Mordziatego z pobliskiego bazarku, trzeba było udokumentować całą swoją przeszłość. Teraz nawet pies Waszego sąsiada i mleczarz, który przywoził Wam mleko do domu w czasach komuny muszą zanieść stosowne zaświadczenia do banku, byście mogli otrzymać kredyt. Dosłownie! W reklamach chełpią się kredytami na dowód. A że chodzi o dowód wypłacalności całej Waszej rodziny mniej więcej od czasów insurekcji kościuszkowskiej, to już po prostu przemilczają. Młody przedsiębiorca nie dostanie kredytu, a pan z banku w swoim poliestrowym garniturku powie mu, że zakup samochodu jest luksusem. Zresztą, dla nich szczytem rozrzutności jest to, że niektórzy jadają mięso co drugi dzień i smarują chleb masłem.
Załóżmy już jednak, że nasz przedsiębiorca dostanie ów kredyt. Wykaże się żądanymi dokumentami, spełni perwersyjne zachcianki poliestrowego pana z banku, cokolwiek - i tak jest to mniej więcej tak możliwe, jak spotkanie Romana Giertycha na paradzie równości po stronie mniejszości seksualnych. Wiecie co się stanie jeśli nie wpłaci on podatku od dochodzu na większą kwotę niż kwota zwrotu za zakup auta i koszta paliwa w ciągu roku?
Fiskus uzna, że paliwo - było owszem potrzebne do uzyskania dochodu naszemu przedsiębiorcy. Ale samochód już nie. I tak okaże się, że firma transportowa nie wozi towarów samochodem, a powietrzem na benzynę. A powietrze w końcu jest za darmo. Tak wygląda owe oblicze przyjaznego fiskusa, owa beztroska kredytowa i szansa bankowa dla młodych przedsiębiorców. To jest coś co kocham bardziej od współczynnika realizmu i zdroworozsądkowości obietnic polskich polityków. To są wypowiedzi ekspertów, którzy przecież znają się na rzeczy, jak mało kto!
Powiem krótko. Następnym razem, gdy usłyszycie w TV, albo radiu, że jakiś sztab ekspertów orzekł coś na jakiś temat, wiedzcie, ze realia leżą dokładnie o 180 stopni, od punktu na który oni pokazują.