Dariusz na taksówkarskim szlaku - epizod I

niedziela, 22 lutego 2009
A więc siedzę sobie w Kłodzku, w mojej ukochanej Casa d'Oro i cieszę się z pięknego, pełnego śniegu dnia. To co by mnie irytowało w domu (znów padający śnieg), tutaj sprawia mi niewysłowioną nieomal przyjemność. Prawdę mówiąc chyba już z trzeci raz zabieram się, za napisanie tej notki. Miałem już nawet napisany błyskotliwy i dowcipny wstęp, ale powiązanie go dalej z ciekawie podanymi faktami szło mi mniej więcej tak, jak prostytutce praca w dewszcz. Niby wiem co chcę napisać, ale nie bardzo mi się podoba sposób w jaki to zostało zrobione.
Przypomina mi to trochę moją ostatnią wizytę u fryzjera. Prócz mycia, strzyżenia i modelowania włosów, zażyczyłem sobie pozycję z cennika, pt."Masaż głowy ...25PLN". Nie liczyłem, że wszystkie fryzjerki rzucą się na mnie, zdzierając z siebie odzież i smarując się oliwką sprawią, że jedynym świadectwem mojej bytności tam będzie noga stercząca gdzieś z ciasno splecionych ciał masujących mnie. Chociaż przyznam się szczerze, że wizja taka jest bardzo obiecująca. Liczyłem chociażby na to, że ów masaż będzie składał się z głaskania i przesyłania sobie nawzajem porozumiewawczych spojrzeń. Masaż zaś okazał się być ujeżdżaniem mojej głowy jakimś cholernie irytująco brzęczącym urządzeniem, które przesyłało wibracje na tyle delikatne, że młot pneumatyczny to tylko zabawka dla dzieciaków.
Ale do rzeczy. Dystans do Kłodzka pokonałem Mercedesem, o którym już wspominałem. Gdybym miał podsumować tę podróż jednym zwrotem, byłoby to "business-class". Powiem jedno - ja i ten Hitlermobil nie pasujemy do siebie. Człowiek, który pasuje do W211 ma 60 lat i doskonale prezentuje się w garniturze Bossa. Każdy kto jednak obejrzałby jego nieodziane ciało, szybko by na nie zwymiotował. Ja nie wiem jak prezentuje się w garniturze, bo wdziewanie na siebie uniformu to dla mnie cholernie nieprzyjemna i rzadka na szczęście czynność. Nago, cóż - nie zostałem jeszcze obdarzony czyimiś wymiocinami, więc raczej jest dobrze. Znacznie lepiej prezentuje się jednak w jeansach, skórzanej kurtce na pluszu i bluzie z krzykliwym (i wulgarnym) logo. Problem polega na tym, że gdy zaparkowałem Mercedesa na parkingu przed łódzkim Statoilem Rzgowska obok czerwonej Skody Fabii, to pewnemu dziewczęciu mocno zmodyfikowała się mina, na wysoce zdziwioną i zaskoczoną, gdy zamiast do wyrobu z Mlada Boleslav, wsiadłem do stuttgartskiego pojazdu. Wiecie co mam na myśli?
Wnętrze auta jest naprawde komfortowe i dobrze wykonane. W piątek, gdy spocząłem na tylnej kanapie i mimo maksymalnie odsuniętych foteli przednich miałem miejsce na nogi, nie byłem specjalnie zaskoczony - mimo dynamicznej linii dachu, znalazłem też miejsce by umiejscowić swoją głowę. Osobnicy wyżsi ode mnie też znajdą tam sporo miejsca - zwłaszcza, że na nogi znajduje się specjalne przetłoczenie w fotelach przednich. Z drugiej strony nie wiem jakbym się czuł mając czyjeś kolana nieomal wtłoczone w moje nerki, a więc może to wcale nie jest takie extra? Obsługa radia, klimatyzacji i nawigacji jest po prostu bajecznie prosta. Nawigacja, na szczęście nie ma na celu pozbawić Was życia w spektakularnym wypadku drogowym, chociaż czemu tu się dziwić - w końcu to Mercedes. Gdyby kierownica nie przypominała mi zidiociałego nastolatka o szczurowatej twarzy z gwieździstym pryszczem na czole, to powiedziałbym nawet coś wielkiego. Powiedziałbym, że niewiele mi tu brakuje do ideału, czyli do wnętrza BMW E38 (czyli do "siódemki" znanej z kultowego Transportera). Skoro już wpadam w narzekający ton, to irytuje mnie głos nawigacji. Mógłby być on znacznie milszy i bardziej charakterystyczny. Skoro osobnik, który czyta nazwy przystanków w warszawskim metrze potrafi poprawić mi nastrój, to chyba mam prawo tego samego wymagać od samochodu, który w 2006 roku kosztował 233 000 PLN, a w tej chwili komis wycenia je na 124 000 PLN.
Jeśli chodzi o silnik, to turbodiesel o sześciu cylindrach w układzie V to jedna z tych jednostek, które naprawdę zaskakują. To nie jest stary diesel, który klekotem przyprawiał wszystkich dookoła o migrenę i był używany jako myśliwski wabik na czaple. Ten wydaje jednorodny, kulturalnie burczący miękki dźwięk, który nie dość, że nie przeszkadza to jeszcze w każdej chwili daje Wam gwarancję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wyprzedzanie jest przyjemnością i powiem szczerze, że łatwo się przyzwyczaić do tego, że część podróży po drogach jednopasmowych spędzacie na przeciwnym pasie ruchu. O tym, że cała podróż jest pokonywana w prędkościach mandatowych nawet nie wspomnę, bowiem to jest oczywiste. Auto ma dwoistą naturę - do 140-150 km/h jest sprinterem, a później już tylko stukając się lekko w głowę spełnia Wasz pęd do prędkości. Pochwale się, mimo że nie ma za bardzo czym. Po zjeździe z trasy piotrkowskiej na "autostradę" A1 miałem pustą drogę i wielką chęć sprawdzić ile wycisnę. Po raz pierwszy w 2009 roku, na polskiej drodze wycisnąłem ponad dwie stówki. Dokładniej miałem siódmy bieg i 237 km//h...
Właśnie skrzynia biegów. Klasyczny automat, czyli nic specjalnego, ale ma siedem biegów, które pozwalają w pełni wykorzystać kolosalny moment obrotowy i nie obciążyć zanadto Waszego portfela. Gdy chciałem za Częstochową wyprzedzać przy 110 km/h, auto zredukowało o cztery przełożenia, a ja poczułem się jakby leniwy diesel stał się nagle pociskiem Tomahawk. Jeśli jednak go nie poganiać - auto jedzie jak trzeba. Leniwie i z pełną majestatu godnością. Jeśli nie chcecie tym autem wykonywać sprintów pod światłami jest bosko. Jeśli wyprzedzacie - jest cudownie. Niestety... spróbowałem pojechać bokiem (przecież to jest tylnopędówka, do diaska!) i było tragicznie. Nie ma się też co autu wtrącać do zmieniania biegów - robi to w najlepszy sposób, a wszelkie próby wywołania dynamiczniejszych reakcji, przez zmiany biegów spowodują, że auto po prostu nie bedzie wiedziało co robić. Co do próby jazdy bokiem, to auto albo płuży pod kątem prostym do osi drogi, albo jedzie prosto. Nie ma nic pomiędzy, a i skrajne ustawienie auta bokiem trwa sekundę, gdy niewyłączalne ESP po prostu kastruje Wam nawet tę namiastkę fajnej jazdy.
Auto służy do jazdy, a nie do zabawy... Funkcjonalność do bólu.
Najwięcej zastrzeżeń jednak mam do układu kierowniczego. Auto ma wiele wspólnego z Mercedesem W116, którego zabrałem pod Poznań, by oddać się pasji fotografowania cudów inżynieryjnej magii stworzenia. Kręcicie kierownicą, a auto po chwili zmienia Wam z majestatycznym ociąganiem krajobraz przed oczyma. Ja odniosłem wrażenie, że po prostu wszystkie manewry kierownicą, są przesyłane do Stuttgartu, gdzie je przetwarzają, zapisują i katalogują i odsyłają Waszemu Hitlermobilowi stosowny sygnał do kół. Bardzo silnie odczuwałem w nim syndrom rodem z francuskich samochodów, gdzie elektronika odcina nas od kół. Zapomnijcie o walce o miejsce parkingowe pod marketem, czy też o skutecznej i szybkiej kontrze. Po prostu należy o tym zapomnieć.
Kłodzko jest jednym z tych miejsc, w których ładuję swoje akumulatory. Raz do roku, wpadam tu na weekend i chłonę to miejsce. Jeżdżę po całej okolicy - drogi są przecież prawdziwym wyzwaniem dla kierowcy i samochodu, gdy będziecie bawili się na tych szykanach z prędkością ciut ponad zdroworozsądkową. A do tego te widoki. Na starówce zaś po prostu chodzę, błyszczę i tyle... Jestem po prostu. Ostatnia moja samotna wizyta tutaj to był jeden wielki koszmar, który obawiałem się, że zepsuje mi frajdę z późniejszego przyjeżdżania tutaj. Podróż miała być ekscytującą przygodą, lecz dostarczyła mi emocji podobnie pozytywnie podniecających co poparzenia drugiego stopnia. Co z tego, że miałem pod nogą ponad 500KM, które w dodatku nie były moje i nie musiałem się nimi przejmować? Co z tego, że jechałem zrobić pomysłową sesję fotograficzną, na potrzeby mojego przyjaciela, który w swój samochód wpakował pieniądze na studia dla swoich dzieci? Co z tego wreszcie, że był to pierwszy Chevrolet Corvette, w historii istnienia modelu, który nie miał problemów z pokonywaniem wirażu i na codzień służy mojemu węgierskiemu przyjacielowi, do upuszczania testosteronu na torze Nurburing? To auto było koszmarem. Do jasnej cholery, to była wersja targa! Po prostu jeden wielki koszmar, przez całą drogę zakładałem i zdejmowałem dach (brak klimatyzacji) chyba z trzy razy, jak i nie pięć. Raz wiało, potem upał, potem zimno, potem znów upał, dalej zaczęło lać, wiać i było cholernie zimno, a potem znów upał robił ze mnie skwarka na patelni. Krótko mówiąc uroki polskiej, lipcowej aury, która potrafiła doszczętnie zdruzgotać odczucia z jazdy supersamochodem. Potem musiałem nocować w jednym z dziwniejszych hoteli na świecie. Nazywa się Marhaba i omijajcie go z daleka. Doskonałe połączenie cygańskiego gustu z PRLowską przaśnością. A potem jeszcze nie mogłem zrobić zdjęć, dla których tam się przewiozłem, bowiem urząd miasta cofnął mi zgodę na wtoczenie samochodu na zabytkowy most łączący starówkę z resztą miasta. No i w dodatku, policjant który przekazał mi ową informację obdarował mnie jeszcze mandatem za obrazę policjanta na służbie, czy za podobną irracjonalną bzdurę. Nauczyło mnie to jednego. Powiedzenie policjantowi co się myśli o jego kapryśnych jak baleriny włodarzach z użyciem wulgarnego słownictwa kosztuje 250 PLN. Rozładowanie napięcia wewnętrznego - jest bezcenne.
Tym razem jest lepiej. Dużo lepiej. Odpoczywam i jestem rozluźniony i wiecie co? W211 mimo swego taksówkarskiego charakteru miał w tym spory udział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz