O kryzysie i ekspertach

poniedziałek, 16 lutego 2009
Wpadłem dzisiaj na swoją uczelnię, mając do załatwienia tam kilka spraw. Nie lubię tam zbyt często gościć - w końcu tryb indywidualny moich studiów, mi na to pozwala, powiedziałbym nawet że zobowiązuje. Poza tym nie podoba mi się styl funkcjonowania, owej świątyni wiedzy. Nauczony jestem, że osoby, które świadczą nam usługi za nasze pieniążki, muszą być jeśli nawet nie miłe, to przynajmniej kompetentne i skupione na obsłudze naszych potrzeb. A sekretariat i wszelkie formalności przypominają mi PRL-owskie rozwinięcie skrótu SKLEP - Stój Kliencie, Lub Ewentualnie Poproś. Wpłata pieniędzy tytułem czesnego, za najbliższe cztery miesiące i odbiór listy terminów dostępności wykładowców dla studentów (coś jak dyżury akademickie, czy coś), która nomen omen znajdowała się na dysku twardym komputera w sekretariacie, zajęły mi dokładnie 2 godziny i 37 minut. Przy czym ponad dwie godziny obserwowałem, aż sekretarka łaskawie raczy znaleźć chwilkę, na wciśnięcie klawisza Drukuj. Była jednakże zajęta obżeraniem się pączkiem, potem ciastkami, a potem truła o jakiś bzdetach ze swoją koleżanką i jakimś wysokim, szpakowatym naukowcem. Jednak przerwała tą obsesję profesjonalizmu biurowego, za moje pieniądze i okazało się, że jeden z wykładowców, od którego chciałem listy lektur uzupełniających ma czas dla mnie dzisiaj.
Przyznam się szczerze, że ucieszyło mnie to. Pozostało mi tylko odczekać kulturalnie w bufecie ponad półtorej godziny i mogłem się tu nie zjawiać, przynajmniej przez miesiąc. W bufecie zamiast rozsiąść się nad kawą z mlekiem i nad płachtą Wyborczej, wdałem się w rozmowę ze swoim byłym wykładowcą, który wprowadzał mnie w podstawy międzynarodowego przepływu czynników produkcyjnych. Facet ów - którego dotąd lubiłem i szanowałem, nie był nauczycielem akademickim z powołania. Przez dzikie lata 90. prowadził z sukcesami spółki skarbu państwa, a dopiero zawał, czy jakiś inny diabeł ścięły go z nóg i wysłały go na zieloną, spokojną, uczelnianą trawkę. Miałem go za naprawdę rozsądnego człowieka, do momentu w którym nie usłyszałem, jak z pełnym przekonaniem wygłosił tezę, iż dzięki obecnemu systemowi i układowi legislacyjnemu, najlepszą perspektywą dla młodych ludzi, jest uruchomienie własnej działalności gospodarczej, wzięcie kredytu i czerpanie profitów z wolnego rynku. W czym niewątpliwie pomoże im łaskawy pan fiskus, refundując im większość kosztów.
Powiem szczerze, że większej bzdury dawno nie słyszałem. A słuchałem nawet ostatnio jakiś archiwalnych wystąpień przewodniczącego Leppera. Pozwoliłem sobie na dogłębną analizę sprawy, gdy już poszedł sobie w diabły ów ekspert. Sam przecież z nadzieją wyczekuję zmian w obowiązującym prawie, by mój wymarzony interes miał rację bytu w Polsce.
Weźmy sobie jednak przykładowego chłopaka. Ukończył on szkołę średnią i z braku laku również studium. Ma od Tatusia i Mamusi niewielki kapitał, akurat na opłacenie wszelkich opłat niezbędnych przy otwarciu własnej działalności gospodarczej. Stać go nawet na wizytówki. Ba, ma nawet ów chłopak pomysł na biznes - otworzy firmę, która na zasadzie współpracy będzie rozwoziła gazety od kolportera, do kiosków, itp. Jako, że nie jest minimalistą i szanuje swoje zdrowie i czas postanawia kupić nowy, duży samochód dostawczy - weźmy na to Forda Transita 2.2 TDCi, który w razie czego w przyszłości pomoże mu się przebranżowić. Takie auto to wydatek rzędu 100 000 PLN, a nasz niezrażony młody przedsiębiorca zabiera się do banku, by wziąć kredyt na sfinansowanie narzędzia niezbędnego mu do uzyskiwania przychodów. Bierze więc 120 000 PLN, bowiem jest świadomy, że w przyszłym roku podatkowym otrzyma on zwrot kosztów - zwrócą mu ponad 18 000 PLN, za zakup auta firmowego, a dodatkowo 22% z każdej złotóweczki wydanej na paliwo do tego auta firmowego, zostanie mu również zwrócony. Przecież dzięki takim wizjom świat naprawdę staje się idealny, fiskus to najrówniejsza osoba pod słońcem, a idea owego eksperta jest po prostu najlepsza na świecie.
Stop! Nie płyńmy na fali hurraoptymizmu. Jest on tylko chwilowy, a ów człowiek jest po prostu kretynem. Cywilizowany świat jest w mocnym uścisku szpon kryzysu. Lehman Brothers, AIG, Bradford & Bingley, Washington Mutual, Fortis, Northern Rocks i kilka pomniejszych banków w Belgii i Niemczech, no i rzecz jasna cała bankowość islandzka zostały albo całkowicie zrównane z ziemią, zaorane i obsadzone kartoflami, albo po prostu zkomunizowane. Banki pożyczały więcej niż miały, prześcigały się w dostępności usług, itp. - doszło do tego, że suma długów w przytoczonej przeze mnie Islandii, przekroczyła PKB owego kraju. Sześć, a nawet chyba siedem razy przekroczyła. Ale oni akurat sami są sobie winni. Od dawna mogli stamtąd uciec, a nie prowadzić dalszą egzystencję w kraju z obrzydliwym alkoholem, obrzydliwymi kobietami i geotermalną energią grzewczą, jako dumą nauki narodowej. Ojciec Rydzyk, też inwestuje w ową energię - sami więc oceńcie jak bardzo sam sobie winny jest krachowi naród mający analogiczne pomysły jak o. Rydzyk. Jednak nie oceniajmy ich tak surowo. Całemu krachowi winien jest pewien Amerykanin. Obudził się on pewnego ranka i stwierdził, że dla zapewnienia swoich i swej małżonki potrzeb życiowych niezbędna jest operacja powiększenia biustu wcześniej wspomnianej, a także kolejny kosztujący absurdalną kwotę telefon komórkowy, by miała się czym bawić. Zaspokoił więc obie podstawowe potrzeby życiowe, a potem obudził się następnego dnia z wnioskiem, że przestało go być stać na spłatę kredytu hipotecznego. I zaprzestał spłaty, informując z oczywistym dla Amerykanina wdziękiem, o tym swoich podobnie skretyniałych znajomków. Oni rzecz jasna zrobili tak samo. Ameryka dzięki niemu jest pełna silikonowych biustów i idiotów, dzięki którym banki przestały istnieć. Do czego dąże? Do dwóch prostych wniosków.
Po pierwsze. Jeśli nie chcecie, by kryzys pokazał swoje prawdziwe oblicze, czyli by doszło do podniesienia podatków, których i tak nikt nie będzie wpłacał fiskusowi, bowiem nie będzie pracy. Jeśli nie widzi Wam się mega-inflacja, która spowoduje, że za 1 000 PLN kupicie akurat bochenek chleba i małą kostkę masła. Jeśli nie widzi Wam się przedzieranie się przez zasieki i pola minowe, by ukraść na wsi główkę sałaty, lub bronienie owego płodu Matki Ziemii przed głodnymi mieszczuchami. Recepta jest tylko jedna. Zbombardujmy, wysadźmy w kosmos i obsiejmy rzepą pozostałości po USA. Dlaczego? Bo są niechlujni, kochają Mc Donaldsa, wyprodukowali w całej swojej historii tylko jeden samochód, który potrafił skręcać i podobno aż 73% 14 latków w tamtym kraju, nie wie od której ze stron świata graniczy ich ojczyzna z Kanadą, a od której z Meksykiem. Przede wszystkim jednak, zróbmy to dla przestrogi, by nikt nie powiedział, nie pomyślał nawet, że woli kupić cukierki, czy inne pierdoły zamiast zapłacić ratę kredytu. Rozstrzelanie kilku bankowców, jeśli tylko podniesienie światowe morale - również nie zaskodzi. A przecież ów Amerykanin mógł po prostu kazać małżonce wypchać stanik skarpetami i kupić jej do zabawy balonik zamiast komórki. Gwarantuje Wam, że po lekturze tego felietonu Wasze małżonki w razie takiej potrzeby, ucieszą się z tego prezentu, nadadzą mu imię i będą się nim bawiły z podobnym zaangażonweniem jak w dzieciństwie zabawiały się swoimi częściami intymnymi.
Po drugie jednak chcę powiedzieć, że przez to bankowcy w Polsce jeszcze bardziej stali się restrykcyjni i wymagający. Przed kryzysem, by otrzymać kredyt na cokolwiek z bank, a nie od lichwiarzy, tudzież od Starego Mordziatego z pobliskiego bazarku, trzeba było udokumentować całą swoją przeszłość. Teraz nawet pies Waszego sąsiada i mleczarz, który przywoził Wam mleko do domu w czasach komuny muszą zanieść stosowne zaświadczenia do banku, byście mogli otrzymać kredyt. Dosłownie! W reklamach chełpią się kredytami na dowód. A że chodzi o dowód wypłacalności całej Waszej rodziny mniej więcej od czasów insurekcji kościuszkowskiej, to już po prostu przemilczają. Młody przedsiębiorca nie dostanie kredytu, a pan z banku w swoim poliestrowym garniturku powie mu, że zakup samochodu jest luksusem. Zresztą, dla nich szczytem rozrzutności jest to, że niektórzy jadają mięso co drugi dzień i smarują chleb masłem.
Załóżmy już jednak, że nasz przedsiębiorca dostanie ów kredyt. Wykaże się żądanymi dokumentami, spełni perwersyjne zachcianki poliestrowego pana z banku, cokolwiek - i tak jest to mniej więcej tak możliwe, jak spotkanie Romana Giertycha na paradzie równości po stronie mniejszości seksualnych. Wiecie co się stanie jeśli nie wpłaci on podatku od dochodzu na większą kwotę niż kwota zwrotu za zakup auta i koszta paliwa w ciągu roku?
Fiskus uzna, że paliwo - było owszem potrzebne do uzyskania dochodu naszemu przedsiębiorcy. Ale samochód już nie. I tak okaże się, że firma transportowa nie wozi towarów samochodem, a powietrzem na benzynę. A powietrze w końcu jest za darmo. Tak wygląda owe oblicze przyjaznego fiskusa, owa beztroska kredytowa i szansa bankowa dla młodych przedsiębiorców. To jest coś co kocham bardziej od współczynnika realizmu i zdroworozsądkowości obietnic polskich polityków. To są wypowiedzi ekspertów, którzy przecież znają się na rzeczy, jak mało kto!
Powiem krótko. Następnym razem, gdy usłyszycie w TV, albo radiu, że jakiś sztab ekspertów orzekł coś na jakiś temat, wiedzcie, ze realia leżą dokładnie o 180 stopni, od punktu na który oni pokazują.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz