Kradziona chwila

wtorek, 24 marca 2009
Korzystając z chwili, którą sam sobie ukradłem z dnia wpadłem na moment w czeluść internetową. Zaplanowanie trasy, zgranie muzyki na drogę, do tego jeszcze wysłanie oferty klientowi. No i chciałem zrobić z siebie Krysię z naszej-klasy, która to chwali się nowym fryzem. Tak więc ja też się chcę pochwalić. No i kawałek, który mi będzie w drodze do Krakowa towarzyszył też Wam dam.
Co do Krakowa - wracam w piątek wieczorem dopiero. Zapowiada się naprawdę ciężkie kilka dni.

Poprawiacz nastroju

niedziela, 22 marca 2009
Wraz z Kingą przeglądam zasoby muzyczne, tych rytmów które mi się podobają od dawien dawna. Tak, znęcamy się nad polskim hip-hopem... Co tu dużo mówić - jest czego słuchać. Ale ja zawiesiłem się nad jednym kawałkiem. Nawet jak mam wielkiego doła poprawia mi cholernie skutecznie nastrój. Kawałek, który nieodmiennie wywołuje u mnie banana na twarzy.

Zegarkowy koszmar

Po kilku latach wiernej służby mój zegarek, odmówił mi zupełnie współpracy. Nie to, żebym był zbytnim fanatykiem czasomierzy - przecież godzinę wyświetla mi bez żadnych trudów moja komórka. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że bywają chwile, gdy sięgnięcie po telefon jest większym nietaktem, niż puszczenie solidnego i jakże swojskiego bąka. I na takie chwile trzymałem swoją Omegę, która w zeszłym tygodniu złożyła mi wypowiedzenie umowy i bez szans na reanimację, wylądowała w czeluściach szuflady z gratami. Może nie jestem wzorem punktualności, co więcej uważam nawet ludzi żyjących z diabolicznie przestrzeganym timelinem za conajmniej dziwnych... To ten gatunek ludzi, którzy w dzieciństwie zamiast bawić się częściami intymnymi i rozbieraniem koleżanek, rozbierali budziki, które po ponownym skręceniu nadal działały. Lubie jednak znać upływ czasu, itp.. A przez brak zegarka w zeszły piątek spóźniłem się na spotkanie z Emilem ponad godzinę. Pięć minut jest naprawdę w porządku - ale godzina, to już taki kaliber potraktowania drugiej osoby, jak zwymiotowanie na niego, czy określenie go mianem aktywnego PiSowca. Siedziałem sobie jak idiota na bardzo eleganckiej prezentacji prasowej, na którą nawet najwięksi wyjadacze słowa pisanego odkurzyli garnitury, wytrzepali mole z tupecików i wypastowali lakierki. Nie mając zegarka, byłbym ostatnim idiotą wyjmując komórkę i załączając ją, celem zorientowania się w czasie. Nie da się więc ukryć, że życie bez zegarka jest do niczego - przecież nie będę odczytywał czasu z ruchów księżyca, czy aktywności chwilowej mrówek. Podsumowując - wyjście gdziekolwiek bez komórki, czy zegarka jest dla mnie trudniejsze, niż opuszczenie domu bez spodni.
Stoję więc przed problemem zakupu nowego czasomierza. Niestety - kłopot jest olbrzymi, bowiem jubilerzy i zegarmistrzowie mamią nas zatrzęsieniem zegarków. Wszystkie jednak są niewyobrażalnie drogie, a także wyposażone w całe spektrum przyrządów absolutnie zbędnych. Leciałem w swoim życiu kilkanaście razy samolotami - począwszy od potężnych Boeingów, czy Airbusów, na rachitycznych awionetkach skończywszy. Nigdy, ale to nigdy podczas tych kilkuset godzin spędzonych w powietrzu nie przyszło mi do głowy "Cholera! Jakaż to szkoda, że mój zegarek nie ma wysokościomierza". Samolot ma takowy sprzęt na desce rozdzielczej, a dobre linie lotnicze informują swoich pasażerów, za pośrednictwem stewardess i pilotów, jak wysoko nad ziemią znajdują się aktualnie ich tyłki. Analogicznie, gdy nurkowałem, nie miałem w głowie wściekłości, że nie mam zegarka z głębokościomierzem - przecież mam błędnik, a nurkując ze sprzętem mam takowy wskaźnik, gdzieś w okolicach tego głównego trójnika.
Można więc dojść do wniosku, iż nie mam specjalnych wymagań co do zegarka. Nie ma za zadanie otwierać mi butelki wina, ani gotować mi kremu z borowików. Nie chcę by skrywał laser, czy garotę. Chcę by wskazywał mi czas i to nie w Gujanie Francuskiej, czy innej Nikaragui - pomimo tego, że w odróżnieniu od większości ludzi w kraju zwanym Polską, potrafię je wskazać na mapie, ale dokładnie w miejscu, w którym jestem. Od razu, bez przeliczeń i gadania o kącie padania promieni słonecznych, czy wyliczeniach krzywizny ziemi. To wszystko. Ale sami doskonale wiecie, że to nie jest wszystko. Ostatnimi czasy, ów enigmatyczny "ktoś", kto stoi za kryzysem, wszystkimi układami, wietrzonymi przez nos prezesa prawych i sprawiedliwych, orzekł że zegarek jest wyznacznikiem męskości i osobowości właściciela. Od tej pory posiadanie odpowiedniego zegarka jest tak samo istotne, jak posiadanie odpowiednio ufryzowanych włosów, imion dla potomstwa, czy nawet samochodu (sic!). Byłem ostatnio świadkiem sytuacji, gdy podczas kolacji w hotelowej restauracji jeden z facetów spytał gościa siedzącego vis a vis "czy to Calibre S?" okazało się, że tak i wszyscy wokoło kiwali glową z aprobatą i głębokim znawstwem i przerzucali się uwagami na temat jego funkcjonalności. Wszyscy poza mną. Nie miałem zielonego pojęcia, czymże jest ów Calibre S. Mam również Wuja i zarazem przyjaciela w jednym, który posiada kolekcję zegarków. Dobrze widzicie - kolekcję zegarków. Poza tym wydał na początku marca ponad 10 000 PLN na zegarek sygnowany przez IWC. Miałem ostatnio okazję zobaczyć wyciąg z jego konta i wiem jaką część jego dochodów zjadło owo ustrojstwo. Podsumowując - lekarze orzekliby, że on po prostu jest niepoczytalny i powinien wespół z Fritzlem oglądać świat zamkniętych zakładów psychiatrycznych. Sytuacja jest o tyle dramatyczna, że IWC to niższa klasa średnia jeśli chodzi o ceny zegarków. Mamy dostępne przecież czasomierze za kilkaset tysięcy PLN.
To jest kolejna rzecz, której w świecie zegarków nie rozumiem ni w ząb. Zresztą ów świat ma tylko jedną rzecz, którą w nim rozumiem. Casio może sprzedać Wam zegarek z LEDowym podświetleniem, które z powodzeniem oświetliłoby stadion narodowy w Chorzowie, kompasem, stoperem i podręczną tablicą sterowania okrętami podwodnymi., za jakieś marne trzy stówki. Wszystkiemu winna jest sygnatura Casio. Sygnatura, która jest jeszcze jedną metodą na okazanie, że nie macie stylu, klasy i gusta i że posiadacie, albo skrycie marzycie o posiadaniu Dacii Logan.
By usprawiedliwić rozdmuchane do niebotycznych kwot ceny zegarków, ich twórcy mają idiotyczne nazwy pokroju Jaeger-LeCoultre żywane przez pilotów myśliwców,kosmonautów, albo chociaż przez ludzi biorących chleb powszedni ze skakania na spadochronie z pocisków strategicznych, wprost na pokłady płonących motorówek w pełnym pędzie. W dodatku wszyscy robią swoje cuda ręcznie, na szwajcarskiej prowincji, od przynajmniej sześciuset lat. Prowadzi to do konkluzji, że każdy szwajcarski wieśniak jest zegarmistrzem. Co więcej, Breitling - manufaktura, która robi zegary dla Bentleya, czyli niewątpliwie istotny element mariażu przemysłu motoryzacyjnego i zegarmistrzostwa w swoich sloganach zaczęła nam przypominać, że przemawia za nią fakt, iż od wielu lat robi ona wskaźniki dla historycznych maszyn latających. Jestem jednakże przekonany, iż w Szwajcarii nie brakuje również historycznych protez dentystycznych. Tyle, że jest to mniej więcej dla mnie tak samo istotne, jak informacja podawana mi przez marketingowców Breitlinga, zwłaszcza gdy w środku nocy obudzę się i chcę sprawdzić, czy mogę jeszcze pospać, czy też muszę już wstawać.
Reasumując - szwajcarscy rękodzielnicy zasypują nas wizją aktywnych facetów z ich rodzinnych stron i starają się nam wcisnąć coś, co jest bardziej naszpikowane gadżetami niż moja obecna i poprzednia komórka razem wzięte. Niektóre z tych rzeczy są większe i cieższe niż Fort Knox, a w dodatku błyszczą się tak, że wyglądałyby idiotycznie nawet na Puff Diddym. I wszystko to ma świadczyć o mojej męskości? Ja takiego gówna nie chcę.
Chcę prostego zegarka z klasą, o dużych i czytelnych cyfrach, taki bym przy jego zakupie nie musiał brać kredytu hipotecznego. I tyle. Ktokolwiek zna taki? Ktokolwiek go widział?

Pomocy...

Przemieszczanie się

sobota, 21 marca 2009
Mimo, ze w pełni zasługuję na miano pracoholika roku i mój pracodawca może być ze mnie dumny, kawał lenia ze mnie. Blog leży odłogiem, niczym leżą wszystkie sprawy, które pracą nie są, a sporo ciekawostek udało mi się zauważyć ostatnimi czasy.
Od jutra jednak postanowiłem poprawę. Ponownie wyrwałem się z miasta na weekend. Drobny wojaż, nikomu nie zaszkodzi. Obecnie piszę, z miejsca które już mnie i Was - jako czytelników moich wypocin gościło. Tak ponownie Casa d'Oro.. Dzień zacząłem skromnie - Poznaniem. A no i wiecie? Poszukuję kogoś, kto potrafi ustawić w Skodzie Fabii zegarek - bo ja się nie tknę instrukcji obsługi. To przecież takie nie męskie...
A tu proszę Was uprzejmię zdjęcie z wczoraj. Zaśnieżone, zapruszone - ale telefon kiepski, co tu dużo mówić więc jakości się nie spodziewałem sam szczerze powiedziawszy dobrej. Miejski rytm. To co kocham.

Boże jaki ten kawałek ponizej jest stary... A moze to ja wcale nie zatrzymałem się w miejscu i latka lecą? Co tam, i tak wyglądam po prostu cudownie.

Łódź - Libreville, czyli w ślady Dakaru

niedziela, 15 marca 2009
Wiecie jak wielu ludzi ulega czarowi Czarnego Lądu? Od cholery, albo i jeszcze więcej. 90% z nich to tzw. klasa nowobogackich - czyli wszyscy dorobkiewicze ostatnich czasów, którzy za nic mają romantyzm Afryki, a kręci ich pseudo przepych tunezyjskich hoteli, w których ostatnimi czasy modna stała się mowa rosyjska. Pozostali to znudzeni wszystkim poszukiwacze przygód wybierający się na safari, albo też nawiedzeni misjonarze. Zdecydowanie wszystkim tym grupom mówię NIE! Powiedziałbym kilka dosadniejszych słów, ale się powstrzymam, bo staram się nie kląć. Choć nie zawsze mi to rzecz jasna wychodzi.
Uległem również czarowi Czarnego Lądu. Prawda jest taka, że w Tunezji to już byłem i zbyt wiele stamtąd nie pamiętam, a jednak szczerze mówiąc mam ochotę na troszkę ambitniejsze podróże po Afryce, aniżeli wyścig wózkiem golfowym dookoła resortu. I tak ostatnio grzebiąc po internecie odnalazłem ciekawe imprezy. Pierwsza z nich, to Budapest-Bamako czyli węgierski rajd samochodowy do Afryki, w którym uczestnicy są podzieleni na dwie kategorie - rajdową i amatorską. Można sobie śmignąć z stolicy Madziarów, aż do stolicy Mali. Wpisowe w pierwszej kategorii waha się między 1 000, a 1 600 euro, zaś w drugiej od 100 do 400 euro papierków. Rajd ma charakter profesjonalny i czysto komercyjny, ale jest bardzo ciekawą alternatywą dla Dakaru, który nie dość, że zabrano z Afryki, to jeszcze w dodatku skupia głównie obrzydliwie bogatych ludzi. Drugą z nich jest wymyślony przez brytyjczyków Plymouth-Banjul gdzie psychopaci startują autami za maksymalnie 100 funtów, w które zainwestowano maksymalnie 15 funtów. Tutaj impreza jest amatorska - zero wsparcia od organizatorów, jedynie gwarancja dobrej zabawy, względnego bezpieczeństwa no i to, że cały dochód z rajdu idzie na cele charytatywne.
Siedzę wraz z przyjaciółmi i myślę, aż pojawił się koncept. A może by zorganizować imprezę Łódź-Libreville? Od dawna marzy nam się wyprawa samochodami do Afryki. Ale nie na maksa zmodyfikowanymi terenówkami, które po prostu połykają trudności bez trudu, a samochodami, których nikt nie podejrzewałby o to, że dadzą radę dojechać z Łodzi do Sieradza, a co dopiero tu mówić o dotarciu do stolicy Gabonu?
Zaczynamy wszystko organizować. Bardzo powoli i metodycznie. Start? Lipiec 2010. W obecnej chwili jesteśmy w trakcie zakładania stowarzyszenia. Mamy 15 osób, które stanowiły będą komitet założycielski, a początkujący adept prawa, który jest jednym z nas tworzy w bólach i mękach statut. Wszystko po to, by uzyskać osobowość prawną, która pozwoli nam na uzyskanie sponsorów - chcemy nie tylko zrealizować swoje marzenie, ale i wesprzeć swoją jazdą i zabawą którąś z fundacji charytatywnych, które naprawdę dużo robią dla ludzi. Gdy wreszcie założymy stowarzyszenie, chcemy na spokojnie usiąść i przygotować nie dosyć, że trasę (wraz z wymaganymi dokumentami, które musimy uzyskać) to dodatkowo jeszcze chcemy przygotować atrakcyjną wizualnie prezentację, która pozwoli nam dotrzeć do sponsorów.
Koncept jednak jest taki, że uczestnicy naszej wyprawy prócz dążenia do zdobycia mety "rajdu" będą propagowali medialnie naszą akcję, przyciągając w ten sposób do nas jak największą ilość odbiorców - począwszy od mediów o zasięgu lokalnym, a skończywszy na atakach na media bardziej globalne. Załogi składać się muszą z trzech osób - przy czym w naszych samochodach (czyli tych trzech załogach, które już "są") po jednym wolnym miejscu jest na sprzedaż - dla kogoś, kto chciałby odpłatnie uczestniczyć w naszej przygodzie, nie inwestując dużych pieniędzy w sprzęt, a jedynie nastawiając się na pomoc i dobrą zabawę. Rzecz jasna pieniądze - jak wszystkie uzyskane przez nas, po odliczeniu środków niezbędnych na start imprezy, zostaną przekazane na wybraną przez nas fundację, celem wsparcia działań bieżących i statutowych organów charytatywnych. Wiele rzeczy jest do dogrania jeszcze, ale jak na razie podchodzimy do tego bardzo mocno entuzjastycznie. Wszystko jest do zrobienia!
Jeszcze kilka słów pod kątem samochodów - nie mogą być one młodsze niż dziesięć lat. To podstawowy wymóg, jaki stawiamy przed nimi.

Pozwólcie, że przedstawię załogi, które na 1000% wystartują.
Załoga nr 1 - której skład stanowi znany Wam już Emil, wraz ze swoją szanowną małżonką. A na starcie staną Fordem Sierrą XR4i, który jeszcze w bardzo cywilnym stanie prezentuję poniżej na zdjęciu. Co najciekawsze - samochód zakupiony został przez przypadek w Hiszpanii, gdy trzeci samochód z wypożyczalni z rzędu odmówił im posłuszeństwa. Kosztował 950 euro i pochodzi z listopada 1990 roku. Ziemię ten pojazd objechał prawie pięciokrotnie, choć dwulitrowy motor zbiera się nadspodziewanie dobrze. W planach jest wzmocnienie silnika, rozwiązanie kłopotów z trwałością zawieszenia i wzmocnienie blach, które niczym Dacia rdzewiały już w katalogu.
Załoga nr 2 - to mój serdeczny przyjaciel Tomasz, wraz z bratem Adamem, czyli jedyni w naszym gronie przedstawiciele miasta Wrocławia. Posiadają wspólnie odziedziczonego po Dziadku, który był partyjnym wierchuszką, w nostalgicznych czasach PRL, Volkswagena Golfa 1 GTi. Co najważniejsze... Auto jest na starych (jeszcze z początku lat 80.) tablicach rejestracyjnych i nic ich chyba nie skłoni do zmiany ich na nowomodne białe tablice z koszmarnym niebieskim paskiem. Auto otrzyma dawkę agroturystycznego wyglądu z Golfa II w wersji rolniczej (ten taki wysoki).
Załogę nr 3 stanowię ja. Na razie nie wiem po pierwsze kogo wezmę do swojej załogi, ani jakim samochodem wystartuję, ale pragnę przynajmniej ten drugi aspekt rozwiązać do końca marca. Krótko mówiąc zamieniam się w wertującego strony internetowe mola. Bo moje BMW, hmm... jakoś nie widzę go zbytnio na drogach i bezdrożach afrykańskich.
No i to byłoby na tyle - nie samą pracą ostatnio żyłem, ale i dość aktywnie uczestniczyłem w przygotowaniach do realizacji planu... Mam nie tylko nadzieję, ale i dziką pewność, że wszystko się powiedzie.

Grrr... Wrrr... Prrr...

czwartek, 12 marca 2009
Oszaleję chyba dzisiaj. Zostałem nazwany pracoholikiem, to po pierwsze. Wkurzyło mnie to niesamowicie. To nie moja wina, że nie mając czasami nic lepszego do roboty, poświęcam się w pełni pracy. Wiem, że blog cierpi, wiem, że pozazawodowa aktywność cierpi, ale pocieszam się tym, że niebawem spłodzę dłuższy wpis. Na pewno przed kolejną eskapadą do Krakowa - która w planach kreśli się na 24.03.
Po drugie jeździ się fatalnie po naszych wspaniałych drogach. Ludzie zdają się być na tyle zidiociałymi bezmózgami, że przyzwyczaili się do warunków klimatycznych z jakiś negrowych krain i odrobina chłodu, opadów i marznącej brei na drodze robi z nich ślimaki, które wygrażają ludziom, którzy ich wyprzedzają i mają na tyle umiejętności, że potrafią nawet na śliskiej nawierzchni poruszać się z prędkością ponad 30 km/h.
Jedyna rzecz, która mi dzisiaj poprawiała nastrój to kawałek w którym wreszcie doczekałem się powrotu Dr Dre. Wreszcie.


Ciągota alkoholowa usprawiedliwiona

poniedziałek, 9 marca 2009
Dość świadomie opuściłem BMW Winter Day 2009, który odbył się w dniu, w którym kobiety dołaczają do górników, hutników, elektromonterów i temu podobnych grup, które obchodzą hucznie swoje święto. Teraz żałuję i chyba idę się uchlać. Właśnie dopadła mnie wiadomość, że BMW E36, którą tyle razy stawiałem boka w bardzo dziwnych miejscach (m.in. na podwórzu wewnętrznym poprawczaka pod Łodzią) stanęła w płomieniach i dość poważnie spłonęła.
Olo, życzę Ci byś jak najszybciej odbudował autko i by "bitwa pod Grunwaldem 1410 r." którą na stałe gościłeś w bagażniku, znów wróciła na nasze drogi.
A ja tymczasem idę się upić. To zbyt smutne, zwłaszcza gdy, dzięki youtube.pl można obejrzeć wszystko nieomal jak w TVP (brak tylko Szaranowicza).