007

środa, 18 lutego 2009
Przyznam się szczerze, że uwielbiam Jamesa Bonda. Spokojnie, nie należę do grona tych facetów, którzy mogą przerzucać się cytatami z jego filmowych perypetii. Z trudem przyszłoby mi wymienić więcej niż pięć epizodów z tej najdłuższej serii w historii światowego kina. Zdaje sobie też sprawę, z tego że Ian Flaming nie jest wybitnym twórcom. To taki ot sobie zwykły grafoman, który tworzy banalne powiastki, coś a la Harlequin w wersji z jajami. Nie jestem popapranym fanem, który był gotów popełnić samobójstwo na wieść, że obecny Bond zrywa z tradycją i do diaska! jest blondynem. Co więcej, uważam że Daniel Craig zrobił dobrze postaci agenta Jej Królewskiej Mości. Przynajmniej nie zdarzy mu się paradowanie w legginsach i śpiewanie ckliwych piosnek, jak Pierce'owi Brosnanowi w "Mamma Mia". Po prostu lubię te filmy, za zmanierowanego agenta, który w przerwach między uchlewaniem się, a zaliczaniem kolejnych panienek, ratuje nasz świat. Uwielbiam pana Q i rzecz jasna rolę jaką nieodmiennie odgrywają w filmach samochody. Zwłaszcza Aston Martin.
No właśnie, Brytyjczycy to naród poprańców. Nie dość, że jeżdżą pod prąd, kierowca siedzi tam gdzie powinien być pasażer, to jeszcze mają te swoje fajfokloki, ustrój monarchistyczny i niezdrową fascynację polo. No i Lewisa Hamiltona, którego muszą chyba oliwić każdego dnia, bo nie wiem czym on jest, ale na pewno nie człowiekiem. Odnalazłem dzisiaj dość ciekawe zestawienie - listę marek najatrakcyjniejszych w oczach Brytyjczyków A.D. 2008. Apple, Prada i Nokia są na topie. Zaraz za... Astonem Martinem. Cholera sam nie wiem dlaczego auta z kameralnej fabryki w hrabstwie Warwick (do niedawna zamiast fabryki, była stodoła z otykowanymi ścianami w Newport Pagnell) są tak atrakcyjne dla flegmatyków z drugiej strony kanału La Manche.
Każdy ma swoją ulubioną część przygód 007. Ja mam także ulubione auto agenta z licencją na zabijanie. I jest to właśnie Aston. Spokojnie, nie idę na łatwiznę - nie jest to DBS, którym ratuje świat Craig. Aston Martin DBS jest cholernie sexy samochodem. Cholernie wulgarnym, ale wciąż sexy. Ma jednak kilka wad. Jego widlasta dwunastka to nic innego jak (dosłownie!) dwie rzędowe szóstki z Forda Mondeo pospawane do kupy. W środku auta za prawie 700 000 PLN jest jeszcze więcej elementów rodem z Forda, ale wymienianie ich to już byłoby obrzydliwe kopanie leżącego. Chociaż... A zresztą ograniczę swoje pastwienie się nad tym autem, do przytoczenia pewnej anegdoty żywcem z planu filmowego ostatniej części perypetii Jamesa "Quantum Of Solace". Wiecie co się dzieje, jak za kierownicę DBS wsiada nie kaskader, czy sam Bond, ale zwykły człowiek? Członek ekipy technicznej, Fraser Dunn, miał wątpliwą przyjemność się o tym przekonać. Po prostu DBS z nim za kółkiem, wpadł do Jeziora Garda... Na szczęście w 1964 roku w Goldfingerze Sean Connery, jeździł zimnym, brutalnym i cholernie brytyjskim (w dobrym tego słowa znaczeniu) Astonem Martinem DB5.
James Bond pewnego razu wszedł do laboratorium Q. Rzecz jasan miał tak chłodny, profesjonalny wyraz twarzy, że nie był mu potrzebny lód do ginu z tonikiem. On go mroził spojrzeniem. Chciał dostać z powrotem swojego Bentleya, czym wywołał paniczny śmiech u Q. Ten, gdy już się uspokoił zabrał naszego Jamesa w kąt i pokazał mu błyszczącego DB5. I tak właśnie zaczęła się prawdziwa miłość Jamesa. Zaowocowała ona dwoma efektownymi pościgami, już w pierwszym epizodzie. Najpierw zabaw z Tilly Masterson i jej Fordem Mustangiem, a potem ucieczka przed zbirami Goldfingera, w Hitlermobilach.
Mój Q nie jest naukowcem, a mnie no cóż, powiedzmy że niezbyt odpowiada mi porównanie do Jamesa, a już na pewno odbiegam od Connery'ego. Mój Q, to facet szorstki jak gruboziarnisty papier ścierny - przez dwa lata widziałem tylko raz jak się uśmiechał, gdy jakiś nadęty bubek wbił się swoją 911 w bandę, fundując trochę pracy specom od nadwozi. Owszem, przyznaję jest to psychopata - ma szósty krzyżyk na karku i nie wygląda tak jak powinien wyglądać dobrotliwy dziadek. Wygląda raczej jak gość, którym straszycie swoje niepokorne dzieciaki. Odpowiada za porządek w kompleksie zabudowań paddocku na torze SPA - lata z piaskarkami, szczotami, łopatami w brudnym kombinezionie. Zarabia tam mniej więcej tyle, co trzech nauczycieli w Polsce, więc jako tako wiąże koniec z końcem. Dzięki temu może za darmo jeździć po torze, kiedykolwiek mu się zachce. A właśnie, czy wspominałem już, że ma DB5?
Ponad miesiąc wchodziłem mu w tyłek po same uszy, by wpuścił mnie na prawy fotel - czyli za kółko. Warto było... Tylni napęd, 280 koni mechanicznych i prawie 400 Nm. Na torze to auto idzie tak pewnie za ręką, że nie czuje się, że ostatni egzemplarz spośród 1 024 sztuk opuścił fabrykę 44 lata temu. Auto stawia "bok" gdy tylko tego zechcemy, reaguje na kontry, wspaniałym rykiem nagradza kopanie sprzęgła i składa się w każdą sekwencję zakrętów z niespotykaną łatwością. Po dziś dzień niespotykaną. Auto więc na torze zamienia się po prostu w pogromcę kolejnych okrążeń. Pokonuje je z taką łatwością, nieopisaną szybkością, że możecie się zdziwić, że jeździcie już drugą, czy trzecią godzinę...
To auto ma także drugą twarz - jest leniwe, dekadenckie i wprawia w stany refleksyjne. Nie ma w nim nic piękniejszego niż spędzenie leniwego jesiennego poranka w drodze. Zatrzymacie się przed każdą sympatycznie wyglądającą zatoczką parkingową i będziecie chłonęli atmosferę, aurę i kawę z termosa - koniecznie w kraciastym szaliczku. To auto służy do szybkiej jazdy po torze. Na ulicy rozleniwia, daje od groma powolnej satysfakcji - całą przyjemność czerpiecie z patrzenia na to jakie to auto jest... piękne.
Tak - stary Bond nie jest lepszy od nowego. Chyba, że tyczy się to Sean'a Connery. Ale stary samochód Bonda, jest tysiąckrotnie lepszy niż którykolwiek z tych nowszych samochodów 007. I cóż, znów wychodzi, że stare jest wrogiem lepszego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz