Męska rzecz

wtorek, 17 lutego 2009
Nic tak nie zbliża dwóch mężczyzn ze sobą, jak wspólny wyjazd. Ja z Emilem takich wyjazdów mam na koncie kilkanaście. Ostatni takowy odnotowaliśmy w końcówce listopada, gdy zniknęliśmy przed rozmaitymi problemami życia codziennego - ja przed natarczywością mojej obecnie już byłej kobiety, a on przed natarczywością nieumiejętności dogadania się z Matką swojej małżonki. Ach, te kobiety. Zniknęliśmy na niemiecki Hockenheim, na całe cztery dni. Niestety uprzedzono nas uprzejmie, już w trakcie dopinania wyjazdu na ostatni guzik, że przyjdzie nam dzielić jeden pokój hotelowy. Dwóch facetów, jeden apartament, jeden telewizor z jednym pilotem, jedna łazienka i jeden mini-barek. Spokojnie, łóżka były dwa odstawione od siebie na bardzo bezpieczną odległość. Nie wiem cały czas, mimo tylu wojaży wspólnych, czy Emil chrapie. Nie wiem tego dlatego, że puszcza bąki tak głośno i z taką częstotliwością, że skutecznie zagłuszają one wszystkie inne odgłosy dookoła. Pewnie mają też wpływ, co tu dużo ukrywać - negatywny na ekosystem. Wiem jednak, że przyjaźń między dwoma facetami to piękna rzecz - taka wiecie, wzniosła, męska, a nawet chropowata, niczym twarz i tyłek Clinta Eastwooda pod koniec kręcenia westerny.
Tak samo męskie jest to, że każdy facet jest wielkim dzieckiem. Jedna z belgijskich agencji reklamowych, z którymi swego czasu mocno współpracowałem chce wydać album "Męskie zabawki". Prosi więc swoich dawnych i obecnych klientów, współpracowników, itp. których branże są typowo męskie o wymienienie trzech różnych zabawek dla dużych chłopców, które według nich zasługują na wyróżnienie. Pomysł sam w sobie jest fenomenalny - nie dość, że opublikują coś "z jajami" to jeszcze sponsorzy i reklamodawcy wysupłają na to spory budżet. A ja znajdę się w gronie tych 400-500 gości, którzy się wypowiedzą. Co więcej obok mnie wypowie się także Francois Duval, czy Freddy Loix, a więc postacie naprawdę dużego formatu. Wysłałem im już e-mailem moje trzy typy, no a nie byłbym sobą, gdybym nie zechciał się nad nimi popastwić.
#1: Nissan GT-R
W wypowiedzi wariata podobnego do mnie, nie mogło zabraknąć samochodu. Szalonego, ale z grubsza dostępnego. Prawda jest taka, że w świecie motoryzacji pewne rzeczy się wykluczają. Po prostu nie mogą mieć miejsca. Nie można mieć przecież super obniżonego coupe, które klei się do zakrętów niczym dłoń obleśnego faceta, do tyłka kelnerki w knajpie III kategorii i wymagać od niego, by dobrze sprawowało się w terenie. Nie można oczekiwać, że auto z świetnym przyśpieszeniem, które działa jak lifting na twarze pasażera i kierowcy, będzie zadowalać się łyżeczką benzyny. Nie można też zachować nawet namiastki ludzkiej godności jeżdżąc koreańskim samochodem.
Nie da się również stworzyć auta równie skutecznego na torze wyścigowym, jak i w codziennych warunkach drogowych, wymagając dodatkowo by nie kosztowało milionów. Ja wiem, że istnieje Ferrari FXX, Bugatti Veyron, Mercedes CLK Black Series, które po prostu zabijają na torze i głaszczą na ulicach. Ale wszystkie one kosztują mniej więcej tyle ile wynosi PKB Serbii i to w dobrym roku. Taki stan utrzymywał się bardzo długo. Aż wreszcie szaleni Japończycy wypuścili na rynek szóstą generację Skyline'a, czyli Nissana GT-R.
Czekałem na premierę tego auta jak dziecko na grubego dziada, zwanego Mikołajem w Gwiazdkę. Do tego stopnia, że kupiłem sobie konsolę do gier i katowałem ją do upadłego. Dosłownie. Znaczy się katowałem jeden tor i jeden samochód - właśnie Nissana GT-R i legendarną Toyo Tires Turnpike (dla niezorientowanych - jest to mekka światowego driftu, miejsce które zwało się kiedyś Hakone Turnpike. Po prostu kawał drogi turystycznej, pełen zakrętów, korkociągów, na których Japończycy masowo tracili życie, a inni mimo wszystko tam jechali). Przestawiałem nawet antenę satelitarną, by móc oglądać wyścigi serii Super GT, gdzie nie dość, że safety car to było GT-R, to jeszcze startowało pięć ekstremalnych wersji wyścigowych tego cudownego auta. Miałem więc krótko mówiąc świra.
A potem przejechałem się nim. Nie było tak jak w przypadku spędzenia nocy z dziewczyną ze snów. Było cudownie. Robiłem kółko, za kółkiem po torze SPA i nie przeszkadzało mi, że kierownica jest po niewłaściwej stronie. Wiecie, że w przypadku innego auta kląłbym na to, że muszę siedzieć tam, gdzie jest miejsce pasażera. A tu? Po prostu zapadłem się i błogosławiłem chwilę, w której pojechałem dopełnić formalności związanych z świadectwem pracy, itp. do Francorchamps, błogosławiłem anglików, którzy przywieźli to auto, jako ewentualny zakup dla mojego byłego pracodawcy. Błogosławiłem w końcu chwilę, gdy wyżebrałem możliwość jeżdżenia tym autem. Nie przeszkadzało mi to, że auto wygląda jak staromodny kredens w masce ninja, na czterech kółkach. Nie przeszkadzało mi to, że z zewnątrz widać, że jest to spadkobierca Skyline'a, że odczuwa się w jego przysadzistej linii, każdy z ponad 1 700 jego kilogramów, a otwarcie drzwi wymaga od Was sporej dawki męskiej siły. W środku jest za to może i topornie, ale po prostu solidnie - jest po prostu doskonale, budują nasze zaufanie do swego produktu - nic się w nim nie ułamie, nie odpadnie, nie ukruszy. O właśnie - są przełączniki, podobne do tych którymi odpala się rakiety w myśliwcach. Czerwony guzik startera i jakieś tam dziwaczne, ale solidne wichajstry od napędu, zawieszenia i trakcji. Powiem krótko, na torze z ustawieniami ekstremalnymi było ostro. Musiałem się spinać, miałem zaciśnięte zęby, pot wypływający spod balaklawy zalewał mi oczy, ale miałem uśmiech na ustach. Cholernie wielki i cholernie zadowolony z siebie uśmiech na twarzy. Nic nie było w stanie zepsuć mi tej zabawy. Biegi wchodziły traumatycznie szybko, a każdej redukcji przełożenia towarzyszył międzygaz, który - przysięgam - zabił przelatującego nad torem pelikana, czy inne tam latadło. Auto po prostu leciało jak pocisk zdalnie sterowany. Dziewietnastocalowy monitor notował czasy okrążeń, przeciążenia w zakrętach i maksymalne prędkości. Powiem to tak... Miałem uczucie cudowne i rzadko spotykane, w aucie na które, gdybym wziął kredyt hipoteczny, mógłbym sobie pozwolić. Po raz pierwszy od dawna czułem, że to ja jestem najsłabszym ogniwem w związku z maszyną. Mimo, że w najszybszym punkcie toru SPA, u szczytu prostej przed zakrętem Malmedy miałem na liczniku 274 km/h, to czułem że auto pojechałoby zdecydowanie szybciej. Że jakby mnie przywiązać do fotela pasami i unieruchomić ręce i nogi, po prostu 300 km/h byłoby do osiągnięcia.
Po zabawie na torze odwoziłem to auto do Anglii. I było cudownie. 19" monitor po prostu sprawdzał się jako wyświetlacz wskazówek nawigacji, a ja miałem pełną frajdę. Czy to w leniwej jeździe w korkach, czy na autostradach, czy na drogach o niezbyt równej nawierzchni. Miałem wrażenie, że to auto czuje się po prostu jak ryba w wodzie. Było genialne. Po prostu równało asfalt, usuwało przeszkody i utarło nosa jakiemuś biednemu Francuzowi, który chciał się ścigać w swoim Porsche Cayman.
Krótko mówiąc to najlepsza na świecie zabawka, którą pobijecie swój rekord życiowy na torze wyścigowyn, a potem zapakujecie do niego kartę kredytową, wraz z narzeczoną (z narzeczonym raczej nie - to nie jest auto dla niefanatycznych mężczyzn), by wyruszyć w daleką podróż. Nawet do Tokio, by podziękować japońskim mentorom od GT-R.
Ta zabawka ma tylko jedną wadę. Dostałem kiedyś od swojej przyjaciółki okulary przeciwsłoneczne od Gucciego. Miałem je zgodnie z jej prośbą założyć do szczególnego samochodu, który będzie mnie rajcował. Są wykonane z kompozytów, mają lustrzane szkła i dodatki srebra. Ale wyglądam w nich, w Nissanie GT-R jak skończony idiota. Jak japoński turysta, który wybrał się oglądać z nieodłącznym aparatem fotograficznym obejrzeć walki w klatkach...
#2: Mark Levinson Custom Audio by Hi-End Tones
Nie jestem audiofilem - zbyt bardzo kojarzy mi się to z bezwstydnym onanistą, który w sklepie muzycznym dotykając pudełka z płytą, ślini się wyobrażając sobie, co jego sprzęt warty mniej więcej co parking pod biurowcem w centrum Berlina, zrobi z dźwiękami na niej zawartymi. Kojarzy mi się to też z bezwzględnym mordercą ptaków, którym każdy audiofil niewątpliwie jest. Bo po co trzymać sprzęt emitujący dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha? Po to by mordować ptaki, myszy i inne Bogu ducha winne żyjątka.
Stwierdzenie custom'owany sprzęt audio w samochodzie Polaka kojarzy mi się w podobny sposób. Oczyma wyobraźni widzę wręcz karka-niedojdę, którego stać było na sterydy i trzypaskowy dres adidasa, ale nie wystarczyło mu na porządny samochód. I jeździ Oplem Calibrą, z szybami zaklejonymi czarną folią (niejednokrotnie to po prostu naprasowany worek na śmieci), a złość i frustrację na cały świat dookoła niego, że nie jeździ nowym A8, jak przystało na drsiarza początku XXI wieku, wyładowuje na ludziach. Wlewa im w uszy techno-łupaninę z czeluści sprzętu muzycznego, który do niedawna jeszcze zbierał kurz na półkach w Tesco.
Sam mam customowy i audiofilski zestaw audio w aucie. Gdy moje E28 było rozebrane na czynniki pierwsze i oczekiwało na montaż wnętrza, ja wówczas byłem z firmą na Paris Tuning Show, gdzie natrafił na mnie handlowiec Hi-End Tones. Gdy usłyszał, że zastanawiam się nad audio do auta, wsadził mnie do jednego z najdziwniejszych samochodów pokazowych na świecie. Do Volkswagena Foxa, w którym zamontowano audio rodem z Lexusa. I zakochałem się. W interwencjach popełnionych w desce rozdzielczej, aby pomieścić olbrzymi ekran LCD, panel sterowania, przyciski i bebechy. Wyglądało to jakby chłopcy z Wolfsburga sami zamontowali ten sprzęt, podczas produkcji małego VW.
W moim staruszku wygląda to podobnie - chyba, ze odsłonię klapkę za którą schowano siedmiocalowy wyświetlacz LCD. Mam w aucie z samego początku lat 80., Dolby Digital 5.1, nawigację i system głośników, który podejrzewam bez trudu zburzyłby mury Jerycha, gdybym tylko chciał tego dokonać. Aha, dźwięk rzecz jasna byłby czysty.
Każdy kto kocha muzykę i samochody powinien coś takiego mieć u siebie. Co prawda cena jest zabójcza, ale gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach - w każdym razie serdecznie polecam, bo naprawdę warto. Mój nauczyciel muzyki w podstawówce, że jestem głuchy jak pień, jeśli chodzi o niuanse muzyczne. Nie potrafiłem odróżnić fałszowania, od dobrego i czystego dźwięku. Panie Zieliński - nie ma pan powodów do paniki i rzucania we mnie butem, jak pan to onegdaj zrobił. Teraz już odróżniam brzmienia i rodzaje dźwięków. Tylko w aucie, ale zawsze. Ta zabawka, to nie tylko łyk luksusu pod dachem samochodu. To po prostu istna, czysta magia.
Pięć 1" tweeterów, osiem 2.5" głośników średniotonowych, pięć 6.5" głośników tonów niskich i 10" subwoofer. Mnie to w zasadzie mówi niewiele, ale brzmi tak, że lepiej nie przejeżdżajcie koło cmentarza, bo poderwiecie umarlaków do tańca. Wiem, że to wszystko byłoby niczym bez elektronicznych bebechów - wzmacniacz to 12-kanałowe cudo techniki, do tego odtwarzacz od Harman Kardon (ma CD, DVD i ...kasetę), zmieniarka CD, no i do tego jakieś procesory (do czegokolwiek to służy, na pewno jest potrzebne) sygnału i DD 5.1. No i rzecz jasna nawigacja.
Lubię się tym po prostu bawić. Zmieniać ustawienia, słuchać, albo dzięki połączeniu telefonu przez Bluetooth z poziomu nawigacji mieć możliwość zadzwonić do wybranego hotelu, by zrobić spóźnioną rezerwację. Ta zabawka to doskonały reprezentant gatunku rzeczy absolutnie zbędnych, nie rzucających się w oczy i najgłupsza metoda na wydanie paru setek euro. Ale jest to rzecz, bez której nie byłbym sobą.
#3: Riva Athena 115
To chyba najbardziej absurdalna rzecz, na jakiej kiedykolwiek postawiłem stopę. Tak bowiem Riva Athena, to jacht. Trzydzieści pięć metrów drewna, kompozytów, szkła o napędzie dwóch silników po 2 775KM każdy. Spędziłem na takiej jednostce dokładnie jedną noc, na zaproszenie jednego z nudziarzy, którego moja firma uczyła jeździć. Facet okazał się księgowym, czy innym tym facetem od nudnych rzeczy w stoczni odpowiedzialnej za ten marynistyczny cud.
Od razu powiem, że mam taką chorobę morską, że jeśli mam gdzieś płynąć, albo muszę być pijany jak świnia i to nieprzytomna świnia, albo po prostu wymiotuję dalej niż jest linia horyzontu. Błędnik, który nie raz narażałem na mocne wrażenia dostaje umiarkowanie mówiąc cholery, od monotonnego bujania i wysyła SMS-a mojemu śniadaniu, że czas wrócić na światło dzienne.
Prawda jest taka, że owa zabawka dla mnie sens ma tylko, gdy jest przybita (czy jak tam "wilki morskie" mówią na zaparkowanie) w porcie. Jest po prostu piękna - mimo gabarytu czuje się jej lekkość, widzi się nieskazitelne linie i po prostu sam jej widok powoduje mrowienie, dość niespokojne mrowienie dodajmy, w okolicach lędźwi. Cholerna Viagra za pareset tysięcy euro.
Szczerze się przyznam, że za nic w świecie bym jej nie chciał mieć. Ale chciałbym za to mieć kumpla, który by ją posiadał. Najlepszego kumpla, tego chyba nie muszę dodawać. Szczytem snobizmu i zepsucia jest posiadanie łodzi, która ma salon wykończony mahoniem, fotelami w skórze, drugi salon w jakimś tam innym orzechu, czy cedrze, mostek z najnowszymi osiągnięciami techniki, no i do tego cztery kajuty - każda z garderobą i łazienką. Warto chyba dodać, że skóry pochodzą od bydła hodowanego w jakimś zakątku Hiszpanii, gdzie po pierwsze nie grodzi się pastwisk drutem kolczastym (nie ma więc ryzyka rozdarć, zgrubień i blizn na skórze), a po drugie mikroklimat nie sprzyja rozwojowi pasożytów skóry (jak wyżej). Uwierzcie mi, że Wasza tapicerka w samochodzie tego nie potrafi (chyba, że macie Bentleya, który swoją skórę, bierze z tych samych krów). Tak, właściciel takiego jachtu jest snobem, dupkiem, zadzierającym nosa chłopakiem z kompleksami. Ale jego kumpel, który pożycza takie coś od niego i urządza grube imprezy, jest fajny...
Cóż... przecież jestem tylko facetem, dużym dzieckiem, które naprawdę kocha zabawki. Wszelkiej maści zabawki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz