Jak przeżyć na polskich drogach

piątek, 13 lutego 2009
Uwaga: Poniższa notka jest oparta o przemyślenia z niedzieli, 8 lutego i ze względu na braki czasowe dopracowałem ją właśnie teraz.

W przeciągu minionego weekendu przyszło mi przejechać przeszło 900km drogami województw łódzkiego, kujawsko-pomorskiego i wielkopolskiego. Najpierw moją ślicznotką dowiozłem się do Inowrocławia - by odebrać tam wcześniej wspominanego Mercedesa W116, a następnie ruszyłem do Przeźmierowa, by w bliskości Toru Poznań zrealizować zamiary fotograficzne. Potem wieczorny wypad na krewetki do Papavero w Poznaniu (polecam...), powrót do hotelu, i znów kolejna sesja rano i po sjeście droga z powrotem do Inowrocławia, a potem do domu. Nie goniły mnie żadne terminy, nie spinała mnie żadna osoba, która z prawego fotela uzurpowałaby sobie prawo do dyktowania tempa, czy sposobu jazdy. Miałem więc czas i sposobność by jechać po swojemu, oddając się niezdrowej pasji podglądania bliźnich. I powiem, że znalazłem kolejne argumenty na to, że po polskich drogach trzeba jeździć powoli i mając oczy dookoła głowy.
Prawda jest taka, że po Polsce jeżdżę powoli. Nieprzepisowo, ale często wzbudzam złość przedstawicieli handlowych, jadąc 90 km/h, tam gdzie oni 130 uważają za stratę czasu. Jeżdżę nieprzepisowo, bo ten który odpowiada za rozstawianie znaków ograniczenia jest skończonym idiotą. Dajcie mi do rąk władzę w tym kraju, a będzie to pierwszy osobnik, stracony w rytualnym mordzie na ofiarę inteligencji. Trzy razy w zeszłym roku grubo przekroczyłem przepisy, jadąc nierozsądnie szybko. Za pierwszym razem w środku nocy mocno depnąłem w pedał, na zupełnie pustej łódzkiej Aleji Jana Pawła II, w Audia A8 mając 230 km/h. Drugim razem wracając z Toru Poznań na autostradzie wielkopolskiej docisnąłem BMW E90 M3, aż do odcięcia. Trzecim razem, w fali przedświątecznych szaleństw na małopolskiej autostradzie docisnąłem pedał w Fordzie Focusie do 220 km/h. Za każdym razem na drodze było pusto, nie miałem żadnych ulic podporządkowanych, a widząc przed sobą światła innych użytkowników drogi, po prostu hamowałem.
Polscy kierowcy są inni. Abstrahując od tego, że są idiotami. Ale są po prostu inni. Po pierwsze nie dorośliśmy kulturą na drodze do posiadania samochodów. Czepiam się? Nie dalej jak półtora miesiąca temu przeżyliśmy święta Bożego Narodzenia. Czas pokoju i miłości, niesienia bliźnim radosnej nowiny, czas uśmiechu i mitu grubego pedofila w czerwonym wdzianku i z białą brodą. Na zachodzie ludzie są jeszcze bardziej mili w tym okresie. Nawet na drogach - serio, mniej trąbienia - więcej pozdrowień i wpuszczania z podporządkowanej. A w Polsce? Im bliżej marketu tym głośniejsze trąbienie, a i gdzieniegdzie da się usłyszeć wiązanki okolicznościowe. Jedynymi pozdrowieniami są szydercze uśmiechy, środkowy palec i gest Kozakiewicza. W Krakowie, gdy niedaleko Galerii Krakowskiej wpuściłem gościa z podporządkowanej, który z dobre 2 minuty kwitł w oczekiwaniu na lukę, wysiadł do mnie z bluzgami kierowca Tico. Miał kapelusz na głowie i krzyczał, że on nie ma czasu, że sobie nie życzy itd., a potem i tak stał dalej w korku i tak. Tyle chamstwa, bezmyślności i brawury, nie widać na drogach poza Polską. Co tu się zresztą dziwić.
Brałem udział w KJSie organizowanym przez stołeczne środowisko. Jako, że rozgrywał się on na Karowej - legendarnej Pani polskich odcinków rajdowych, do zmagań dopuszczono tylko kierowców licencjonowanych. Znalazłem się więc w gronie fajnych, rozsądnych i umiejących jeździć i czerpać z tego frajdę ludzi. Wszyscy przyjechali na zamkniętą drogę, nie tylko zmierzyć się ze sobą nawzajem, ale i rozładować moto-emocje. Marcin Zachowicz, czy Piotrek Dąbrowski w Porsche 911, czy Michał Głowa w Camaro - że przypomnę nazwiska ludzi z mojej grupy RWD 2000+ - to ludzie z umiejętnościami i zdrowym podejściem. Żadnego upalania. Gdy Karowa była wyłączona i dostępna dla zawodników, dawali z siebie wszystko - potem tylko już pakowali się, spokojnie rozmawiając i wspominając przeżyte emocje. Wpadło na jeszcze nie otwartą do końca dla ruchu drogę dwóch idiotów - Calibra i E30... Jeden zgubił zderzak na ślimaku, a drugi na wylocie zeń władował się kufrem w bandę z opon, których jeszcze nie zdążono uprzątnąć. Idioci - po klasycznym kursie prawa jazdy, którzy chcieli pokazać "jak się jeździ" - a byli typowymi polskimi kierowcami. Niezdolnymi do opanowania auta przy 70 km/h.
Ja nie wymagam od kierowców na drodze cudów, pokroju łamania się rękawem do zakrętu, czy pomagania sobie przy manewrowaniu uślizgami. Ja po prostu oczekuję od nich tego, by tak obsługiwali dźwignie w pojeździe, ruszając nimi w odpowiedniej chwili i kolejności, by gładko sunąć przed siebie, bez rozganiania pieszych na przejściach. By patrzeć przed siebie i uważać na to co się dzieje.
Obserwacje jakie poczyniłem, doprowadziły mnie do naprawdę fenomenalnych ewenementów, nawet na polską skalę. Najpierw facet w Fordzie Transicie - dużym, wysokim aucie, zza kierownicy którego naprawdę dużo się widzi. Takim właśnie samym jak on, tyle że maksymalnie przedłużonym i podwyższonym i w blaszaku zrobiłem dobre kilka tysięcy kilometrów. I cały czas widziałem wszystko przed sobą na przynajmniej sto metrów przed siebie. PRZYNAJMNIEJ. Ten gościu nie widział nic - powyżej 15 cm przed maską. W związku z tym wszystko było dlań niespodzianką. Auta na drodze podporządkowanej, dziury, auta jadące z naprzeciwka, itp. Facet przez to co rusz dawał po hamulcach, nieomal stawiając kolumbrynę w poprzek drogi. Gdy próbowałem go wyprzedzić, przyznam się, że musiałem mocno pogonić klasycznego W116 do jazdy. Ów kierowca miał po prostu kaprys jechać wówczas środkiem drogi, tak że w szerokim Hitlermobilu poczułem mocno chłodny dreszcz na plecach...
Drugą osobliwością, był jadący Mitsubishi Coltem gość, który cierpiał na mocny przerost. Auto, gdy się doń zbliżyłem okazało się wersją CZT - "fenomenem" sprzedażowym, który znalazł w Polsce aż 11 nabywców. Ten bardzo entuzjastycznie był nastawiony do pojazdu i samej jazdy. Wydawało mu się jednak, że jechał EVO-lutionem Lancera, a wąska droga zamiast pod Koninem, znajduje się gdzieś na odcinkach serii WRC, a on przynajmniej jest Hołowczycem, jeśli nie Sainzem, czy Gronholmem. Jechałem CZT na torze SPA i auto po prostu kładło się na zakrętach jak francuski dostawczak. Po prostu tragedia - na drodze było tak samo. Jednak facet jakby nie czuł podsterowności auta. Miało się wrażenie patrząc na niego, że po prostu chce sprawdzić, na którym z wiraży auto pojedzie na wprost, bo z dziwną furią wciskał gaz u wejścia do zakrętu, by na prostej zwalniać. Gdy zaś go wyprzedziłem dostał książkowego przykładu moto-furii. Natychmiast sprężył swoje wątłe muskuły do dzieła i cztery razy próbował mnie wyprzedzić. Nie patrząc na ruch z naprzeciwka, albo po prostu go nie biorąc pod uwagę. Wolałem po prostu zjechać na pobocze i odczekać przez papierosa, by on mógł odebrać swoją "wyższość".
Jak włączacie się do ruchu na autostradach? Ja po prostu wjeżdżam na pas awaryjny, rozpędzam się do prędkości innych aut i gładko wślizguje się do ruchu, nie wywołując spowolnienia tempa. Numer trzeci z moich obserwacji, należał do adeptów innej szkoły tej sztuki drogowej. Owa pani stała najpierw około minuty na wylocie zjazdu i widząc jak perlisty pot, zraszający jej czoło, pozbawiał ją warstwy make-upu i domyślając się, iż rybio otwarte usta po prostu łakną tlenu, nie pośpieszałem jej. Zero trąbienia, zero mrugania światłami, nawet nie złorzeczyłem. Domyślam się, że zajmujący całe lusterko dziób W116 wystarczająco ją mobilizował. W końcu usłyszałem dziki wrzask 'Banzai' i kobieta wpasowała się w wolną przestrzeń za TIRem na ukraińskich tablicach. Obserwacja jej poczynań nieomal dowiodła mi, że manewr włączenia się do ruchu jest takim wyzwaniem, jak przetrwanie jednego dnia, bez pokazania się na wizji, dla Joli Rutowicz, czy posiadaczki niezwykle wysoce ujemnego współczynnika IQ - Dody.
Mógłbym opowiadać i mnożyć przypadki dalej, mniej więcej do przyszłej wiosny, ale schemat jest jeden. Przeciętny polak za kierownicą po prostu nie potrafi prowadzić, a jeśli już ma chociaż podstawy umiejętności powożenia mechanicznego, to okazanie odrobiny uprzejmości i myślenia na drodze, przerasta jego możliwości. Zaczynam się więc zastanawiać, czy kandydaci na prawo jazdy, są tak drobiazgowo sprawdzani pod kątem zaznaczania punktu A, B, C lub D w teście wyboru, znajomości ustawiania lusterek i używania hamulca ręcznego na każdym kroku, że nie starcza czasu na sprawdzenie, czy w ogóle potrafią prowadzić samochód?
No i teraz powinienem opowiadać się za surowszymi wymogami egzaminów na prawo jazdy, mandatami z trzycyfrową ilością punktów karnych i powtórkami egzaminów, co 2-3 lata. Ale nie. Wystarczy, że zamiast fotoradarów, ustawimy snajperów. Za każdy przejaw braku umiejętności i myślenia na drodze - kula w łeb. Zanim będzie za późno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz