Myślenie.

czwartek, 5 lutego 2009
Dzisiaj mój znajomy doprowadził mnie do tego, że zacząłem się zastanawiać jakim cudem jest on człowiekiem, którego nie tylko ledwie akceptuję, ale serdecznie lubię. Ma on 30 lat i postanowił wyjść z etapu aut służbowych i stać się posiadaczem własnych czterech kółek - tych najważniejszych, bowiem pierwszych kupionych za własne pieniądze. Krótko mówiąc Tomek chciał zakupić własne auto, by dojeżdżać nim pod pracę i mieć czym zajmować miejsce parkingowe pod firmą, podczas gdy on będzie jeździł po klientach Renault Thalią z floty pracodawcy. Swoją drogą to ciekawa sprawa z Renault Thalią - bym miał mieć ją jako prywatny samochód, francuski koncern zbankrutowałby po kwartale wypłacania mi comiesięcznego uposażenia, za wstyd i uszczerbki na zdrowiu psychicznym i dobrym guście. Gdybym jednak miał korzystać z Thalii, jako z auta służbowego - wmawiałbym sobie i wszystkim, że mam szefa kutwę bez smaku i śmigałbym nią, aż miło. Jako, że Tomek jest młodym polakiem i mając 30 lat jak większość rówieśników jest szeregowym pracownikiem biurowym z wyższym wykształceniem, mocno ograniczały go posiadane oszczędności. Ale i sam ograniczał się - z uporem godnym lepszej sprawy, dążył do zakupu nowego fabrycznie samochodu. Miało ono mieć czworo drzwi, sporą przestrzeń, silnik diesla i cenę zakupu do 60 000 PLN (no i nie miało być gołą wersją).
60 000 PLN to kwota która pozwala na zakup wielu samochodów. BMW 530d E60 z 2003 roku, Audi A6 2.0 TDi z 2005 roku, czy też Mercedesa C220 CDi z 2005 roku. Wszystkie na pełnym wypasie - skóra, klima, elektronika w środku. Wiecie co kupił ten idiota? Seata Toledo Superwagon 1.9 TDi.
Tomek sam przyznał, że auto jest co najmniej dziwaczne - nie protestował nawet, gdy jako dobrą radę poleciłem mu parkowanie tyłem do budynków, by ukrywać ten cholerny pseudobagażnik, wyglądając jak paskudny pryszcz na środku nosa. Nie umiał mi także racjonalnie wytłumaczyć czemu wybrał wersję z koszmarnym silnikiem 1.9 TDi. Przecież ten silnik kulturą swojej pracy przywołuje TRAKTOR! Bynajmniej nie Lamborghini, ale starego, poczciwego Ursusa unużanego po ośki w gnojówce. Ten silnik, był przestarzały już 10 lat temu, a pomysłodawca pompowtryskiwaczy, popełnił samobójstwo w dniu premiery Fordowskiego common rail. Facet po prostu zanudził się na śmierć we wnętrzu swojego Golfa IV. W końcu jednak mój znajomy wykrzesał z siebie tyle ikry, że po prostu stwierdził, że jestem miłośnikiem starzyzny, a potem z ukrywanym zażenowaniem wsiadł w Superwagona.
Od razu powiem - jasne, mógłbym kupić sobie telewizor z lat 80.. Tylko po co? Wolę przecież ostrość obrazu w HD mojego LCD. Jeśli uważacie, że lubię wstawać z kanapy, by zmienić kanał to jesteście idiotami. Jakoś też nie bawi mnie wizja pożaru mojego domu, tylko z powodu tego, iż chciałem pooglądać telewizor dłużej niż przez godzinę. Dojrzałem do tego, by powiedzieć, że wszystko zrobione dziś, jest lepsze od tego, co zrobiono wczoraj.
Kiedyś zwykłem mawiać, że nie zamienię swojego Zenita na żaden inny aparat fotograficzny na świecie. Dzisiaj, gdyby ktoś kazał mi robić nim fotki, zostałby przeze mnie zawinięty w szalik Legii Warszawa i wrzucony na derby Krakowa. Ja zaś w spokoju robiłbym na zmianę moim Nikonem D3 i Canonem EOS 50D zdjęcia porozumienia ponad podziałami i brutalnego linczu. Mój nowy nabytek - Samsung Q1, nie dość że pomiata wszystkimi iPodami, to jeszcze odtwarza moje ulubione kawałki dużo lepiej, niż robił to jakikolwiek z posiadanych przeze mnie walkmanów i discmanów.
A jednak... Najbardziej nudnym sportem świata jest Formuła I. Mimo całej otoczki, która powodowała, że zamiast pracować latałem po całym torze SPA jak poparzony, gdy tylko cyrk zwany F1 zjeżdżał się do Francorchamps na GP Belgii, uważam że przez rozwój Formuła I jest najmniej emocjonującym sportem. Kiedyś był fenomenalny. Dziś chciałbym zobaczyć, jak Kubica na konferencji prasowej, zamiast poklepywać się przyjaźnie z Heidfeldem, stwierdza że nienawidzi Niemców. Domagam się, by do Hamiltona na oczach całego świata doszła informacja, na 10 minut przed startem, że znajdujący się na pole position przed nim Alonso spędził poprzednią noc z jego dziewczyną, a ta w dodatku uważa, że Alonso ma większego. Niech się tłuką po ryjach poza torem, a nim niech walczą! Niech będzie tak jak w połowie lat 80., gdy bolidy miały po 1 500KM, slicki, a kierowcy woleli skończyć żywot w spektakularnym wybuchu, niż dać się wyprzedzić. Tak, z motoryzacją jest inaczej, niż ze wszystkim.
Widzieliście nowe BMW E90 M3? Abstrahuję już od tego, że ma ono ten cholerny iDrive, który wymaga do płynnej obsługi ukończenia przez użytkownika przynajmniej trzech kierunków politechnicznych. To auto ma dach z włókna węglowego. Ja rozumiem, że jest to najbardziej fenomenalny materiał świata. Podczas, gdy 1 m3 stali waży prawie 7 800kg, a aluminium 2 700, to CFRP zaledwie 1 800kg i gwarantuje taką samą wytrzymałość. Gdy zrobić z niego całe nadwozie - jak robione w przeszłości z samochodami wyścigowymi, tak jak robi to wierne tradycjom Ferrari (w kultowym Enzo), ma to sens - bo auto jest cholernie lekkie. Sam dach z włókna węglowego jest pomysłem tak chorym, jak pies z pianą na pysku rzucający się z zębami na wszystko co się rusza wokół niego. Uwierzcie mi - podobny efekt odelżenia auta i obniżenia środka jego ciężkości (co było zamysłem twórców) da odmówienie sobie eklerki przez kierowcę, pozbawienie go owłosienia na ciele lub opróżnienie samochodowej popielniczki! Widzieliście starą dobrą Lancię Deltę HF Integrale? Była cudowna - kanciasta jak pudełko od papierosów, ale miała w sobie tyle testosteronu, co drużyna rugby na 'speedzie', do tego muskulatura tego auta to liga Pudziana. Nowa Delta, wygląda jak Pudzian. Po kastracji, ubrany w baletki i różową miniówkę. W starej Delcie każdy błąd był karany śmiercią, w nowej grozi Ci śmierć ze znudzenia. Przykładów mogę mnożyć bez liku...
Nie uważam się za mistrza kierownicy. Co więcej, w porównaniu z osobami, które miały mnie na swoim prawym fotelu jest dupa, a nie kierowca. Choć i tak jestem lepszy od polskich kierowców. Jakieś dwa miliony sto dwadzieścia siedem tysięcy trzysta czterdzieści dziewięć i pół raza lepszy. Na Nurburingu zszedłem 320-konnym BMW E36 M3 poniżej 9 minut. To jest niezłe osiągnięcie. Ale gdy nie jestem na torze, tylko jadę sobie po mieście, albo tam gdzie horyzont się kończy, nie daję z siebie wszystkiego. Jadę na ćwierć gwizdka. I dziękuję Bogu, za ABS, ESP, airbagi i całe te elektroniczne jarzma, które uważają że za kierownicą siedzi idiota niezdolny donieść łyżki zupy do ust, co dopiero mówić o sprawnym prowadzeniu auta. Cieszę się, że istnieją komputery pokładowe, nawigacja satelitarna, wentylowane tarcze hamulcowe i podgrzewane fotele.
Szkoda tylko, że prócz wyjątków (bardzo nielicznych - może z 10 ich znajdę, ale to z wielkim, wielkim trudem) obecne auta, są koszmarnie brzydkie. Pozbawione stylu, smaku, gustu. Wietrzę w tym spisek - ktoś w połowie lat 90. porwał wszystkich designerów samochodowych i zabrał im ich talent. Pozostali więc beztalenciami. Stąd Dacia Logan, Renault Clio, Smart, Toyota Corolla, BMW E65 i reszta. A rozwiązanie jest jakże proste.
Każdy z nas ma jakieś ulubione miasta, miejsca gdzie wycina się z szarości dnia codziennego i ładuje swoje akumulatory, czując się najlepiej na świecie. Uwielbiam jako takie miejsce Zamość. W grudniu, zamiast marznąć w Warszawie na Kryterium Asów i patrzeć jak pani Karowa daje nauczkę zuchwałym rajdowcom, piłem szampana Veuve Clicquot w moim ulubionym polskim hotelu. W zamojskim Renesansie - z zewnątrz wygląda jak hotel robotniczy, o bardzo wysokim stopniu zapchlenia na centymetr kwadratowy. Elewacja to tak czysty PRL, że dawni sekretarze PZPR na jego widok, padają na kolana z łzami w oczach i odkurzają legitymacje partyjne, ledwo zwalczając odruch wykonania telefonu do Moskwy, po instrukcje walki z przebrzydłymi kapitalistami. Jest więc obskurnie i siermiężnie. Ale w środku? Pokoje czyste, widne, duże, doskonale przygotowane do przyjmowania gości. Łóżka cholernie wygodne. Z kranów płynie ciepła i zimna woda, a branie prysznicu o 3 nad ranem, nie wiąże się z hukiem dochodzącym z piwnicy, który odstraszyłby zwierzynę na 25 km wokoło. Komfortowo, schludnie, czysto - tak jak powiedziałem doskonałe warunki do odpoczynku i kuchnia, która nie patrzy na Ciebie jak na idiotę, gdy najdzie Cię ochota na wątróbki drobiowe, z ziemniakami w ziołach o 22.30. Do tego w telewizorze kalejdoskop kanałów, nie ustępujący w niczym, wyborowi Waszych dostawców TV. Połączenie siermiężnego PRLu, który ma swój jakiś tam dziwny urok, z nowoczesnym komfortem i standardami.
I to jest to, o co chodzi. Moje E28 nie ma szans na żółte tablice rejestracyjne pojazdu zabytkowego. Ma duże wentylowane tarcze hamulcowe przy każdym z kół, które zatrzymują sześciotłoczkowe zaciski. Ma zaadaptowaną klimatyzację z E39, a starodawny sprzęt grający już dawno leży na śmietniku zastąpiony 2DINową centralką z dotykowym ekranem, nawigacją i niezłym brzmieniem. Dodatkowo zaprzyjaźnieni z moim autem magicy zaadaptowali do niego ABS.
Do czego dąże? W zeszłoroczne wakacje przeszła mi koło nosa okazja życia. Sam ją zresztą zaprzepaściłem. Tuż po powrocie z Belgii wyjechałem na dwa tygodnie na Sycylię. Jeśli wyjeżdżam do cywilizowanego kraju, zawsze staram się znaleźć nocleg gdzieś, na prywatnej kwaterze. Jest taniej, kameralnie, a kuchnia to prawdziwe, tradycyjne dania. Przy tym można zbliżyć się do prawdziwej kultury i społeczności kraju. Tak właśnie trafiłem do domu Flavio - emerytowanego piekarza, który przez 30 lat swego życia wypiekał pieczywo w Little Italy, w NY, a na stare lata powrócił w rodzinne strony. Miało to swoją zaletę - Flavio był jedynym człowiekiem, który w okolicy płynnie posługiwał się angielskim i posiadał kwaterę do wynajmu. Największą perłą tego wyjazdu wcale nie były niesamowite historie o rodzinnych stronach Flavio, które potwierdzają, że mafia to Sycylia... Krajobraz i dzikość okolicy - zapierały dech w piersiach. Najlepsze jednak krył w swoim garażu, mój gospodarz. Ów gderliwy gość poruszał się po okolicy Alfą Romeo 156, którą hołubił i wielbił - nawet jej awaryjność. Gdy spytałem go o możliwość wypożyczenia auta, zaprowadził mnie do starej szopy, gdzie lekko zażenowany pokazał mi coś, co pozbawiło mnie tchu w piersiach. A Flavio zaczął przepraszać, że daje mi jakąś tam Alfę, której modelu nawet nie zna i które jest stara jak świat, ale sam musi jechać coś załatwić... A ten wehikuł lekko odrestaurował, bo kupił go wraz z domem. W sensie, w szopie było to auto, a w schowku na rękawiczki były papiery.
A była to cudowna Alfa Romeo Montreal z 1976 roku. Jeden z 3 925 egzemplarzy, tego superauta które zjechały z taśm produkcyjnych. Jazda nim była taka jak się spodziewałam. Straszliwa. Miało 2.6 litra, V8 i 230KM, ale przyśpieszało mniej więcej tak, jak wyleniały legwan, przyczepność kończyła się przy 50 km/h i chciało mnie zabić na każdym zakręcie. Założe się też, że kąt nachylenia układu cylindrów zmieniał się z każdą nową kochanką Berlusconiego.
Ale mój Boże! Jak to auto wygląda. Co za styl. Ileż ludzkich błędów w ergonomii, wzornictwie i szczegółach. No bo po jaką cholerę auto bez turbiny dostało wlot powietrza na masce? No i ten motylek do otwierania szyb, wygląda bosko przez chromy i formę, ale trzeba mieć zdolności manipulacyjne cyrkowego żonglera, by to obsługiwać.
Innymi słowy auto, które mogłem kupić za 500 euro miało wszystkie te cechy, których szukamy w autach. Te drobne dziwactwa, które zmuszają nas do zmiany stylu jazdy i zachowań, by auto było idealne. Nie kupiłem go, bo powiedziałem Flavio ile to auto jest warte. Pomogłem mu je ogłosić na internecie. Teraz cieszy się nim jakiś Angol, który zakupił je za 35 000 euro. Ja mam czyste sumienie, że nie oszwabiłem gospodarza.
Dlatego kocham moje BMW - bo ma styl, duszę, piękno, a do tego bezsensowny układ chłodzenia paliwa i tysiąc innych dziwactw. To mój odpowiednik Alfy Flavio, tyle że nie sprzedam go. Ale wyposażyłem je w możliwe udogodnienia, dla wygody i bezpieczeństwa. Może to jest rozwiązanie?
Ja chętnie bym sie przejechał Alfą Romeo Montreal z airbagami, ESP, ABS i tym systemem Alfa DNA. I to jest to o co chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz