Jakoś trzeba zacząć

wtorek, 3 lutego 2009
Przede wszystkim muszę ostrzec wszystkich, którzy poświęcą choć chwilę swojego cennego czasu, że to miejsce będzie takie jak i ja... dziwne. Z jednej strony będzie to kuweta pełna moich myśli, taki zbiornik retencyjny, który w bezpieczny sposób zapobiega przeciążeniu moich styków. Z drugiej zaś, będzie to arena moich twórczych zapędów. Grafik, zdjęć i temu podobnych - nie da się bowiem ukryć, że lubię latać z aparatem i czasem nawet zdarza mi się coś tam wytworzyć na wirtualnych deskach kreślarskich. Będzie na 100% dziwnie, ale i kolorowo. Może komuś to przypadnie do gustu.
Otóż jestem ponownie na etapie usamodzielniania się. Kupiłem mieszkanie, w rozpadającej się ruderze, którą tylko przez litość nazywa się kamienicą. Mieszkanie to istny koszmar. Prawie 100 m2 o kształcie tramwaju, z trzema izbami. Przy czym salon mieści w sobie dodatkowo aneks kuchenny, czyli coś co dekoratorzy wnętrz i im podobni poprańcy nazwają otwartą kuchnią. Rzecz jasna mieszkanie było w stanie kompletnej ruiny, gdy je nabyłem. Po pół roku nie wygląda to wcale lepiej. Znaczy się wygląda schludniej - są ściany działowe z gips kartonu, fantazyjne łuki, obniżone sufity, nawet garderoba jest. Wszędzie zaś walają się worki z gipsem, płyty OSB, wiadra z farbą - bo jako, że to moje pierwsze, własne mieszkanie - takie za własną kasę, a nie wynajmowane to wszystko bardzo ambitnie, chcę zrobić samodzielnie. Wspierany przez bohatera naszych czasów, czyli mojego Ojca. Krótko mówiąc mieszkanie jest kompletnie do niczego. Z jednej strony ulica z tramwajami, która jest jednym wielkim korkiem nawet o 4 rano, a z drugiej strony wybrukowane kamieniami podwórko, które podobno ma się kiedyś zmienić w coś schludnego. Ale je kocham - nawet jeśli za 30 lat, będę wolał mieć Ebolę, niż taki koszmar jako przynależność adresową.
Mogę sięprzeprowadzić, bo geniusze z banku odblokowali mi kartę kredytową. Gdy wróciłem z Belgii, założyłem znów konto w polskim banku, gdzie od ręki zaproponowano mi ów wygodny dodatek. Wygodny, o tyle że nie musiałem zrywać lokat z Belgii, by reperować dziury budżetowe, jakie powodowały inwestycje w mieszkanie i zabawna pensja przedstawiciela handlowego. Spokojnie. Nie szlifowałem bruków Fiatem Pandą w barwach Coca-Coli, pędząc z mordem w oczach, w stronę nowego sklepu na prowincji. Po prostu tyrałem po 12 godzin dziennie, często wyjeżdżając i robiąc za marketingowca, eventera, handlowca i windykatora w jednym. Mamiony rzecz jasna wizją podwyżki - 1000PLN. W grudniu, gdy ów moment miał nastąpić dostałem propozycję 200PLN. Tak więc jestem szczęśliwym bezrobotnym i powoli szukam zajęcia, o tyle metodycznie, że wyszły dwie z trzech lokat, więc przynajmniej chwilowo mam za co żyć. Mogłem też spłacić kartę kredytową, która w związku z przedświątecznym szaleństwem zakupowym, została przeze mnie oczyszczona do suchej kosteczki. Poszedłem na łatwiznę - trzy kliknięcia i belgowie przelali pieniądze do Polski. Pięć kliknięć i euro zaczęło pokrywać mój kredyt z karty. Znaczy się nie do końca. Jeszcze był proces przewalutowania. 7 dni zajęło im przeliczenie ile euro to 12 500PLN. Coś co ja bym zrobił w 30 minut, wraz ze spacerem do i z kantoru, bałwani w poliestrowych garniturach robili przez 7 dni. Blokując mi przy tym wszelką funkcjonalność i karty, i konta - więc nie mogłem nawet ruszyć pieniędzy, które były "powyżej" krechy kredytu. 9 dni (bo sobota i niedziela jest wolna) wegetowałem na pożyczonych pieniądzach. Brawa dla wysoce wysmakowanych panów w garniturach od komuni.
A więc gdy już przedstawiciele złego smaku rodem zza bankowego stołu przestali się pastwić nad moją gotowizną, po prostu mogłem ruszyć po meble. Wybór sklepu był dość oczywisty - IKEA. Spokojnie nie zachwycam się tymi meblam, mam w nosie ich ekologiczne dążenie do ideału i doskonale zdaję sobie sprawę, że to tandeta. Ale w jednym miejscu można wybrać i zakupić wszystko do domu - bez konieczności jeżdżenia od sklepu, do sklepu z kawałkiem forniru, czy innego gównianego laminatu, by dobrać blat do frontów kuchennych. Wygodnictwo, przede wszystkim - dziękujemy Ci Boże, że trendy idą choć raz z ludzką naturą. Pojechałem tam rzecz jasna moim ukochanym BMW. Wiem, jest starsze ode mnie o dwa lata, włożyłem w nie siedmiokrotność ceny zakupu i suma rośnie, często stoi u mechaników (mój perfekcjonizm). Ale to klasyk! Ma tylny napęd, szperę, miało 218KM (teraz ciut więcej...), zupełnie zbędny układ chłodzenia paliwa, skórzaną tapicerkę (którą ciężko było odnowić) i webasto, a także system ogrzewania jak w Tatrach 613-1. W dodatku jak ono pięknie wygląda... To prawdziwe BMW, nie mające nic wspólnego z Lordami Vaderami, które obecnie wyjeżdżają z bawarskich fabryk. Gość, który jeździ E65, czyli nową "siódemką"ż się prosi o likwidację. Doskonałym przykładem jest przyjaciel mojego Ojca - jako jeden z pierwszych miał w Łodzi E65. Ma za sobą podstawówkę, ze dwie klasy zawodówki i 40 nieruchomości komercyjnych w lokalizacjach uważanych za conajmniej atrakcyjne w całej Polsce. Jest jedno ale... garnitury kupuje na wyprzedażach, jego sekretarka ma jego wykształcenie, choć z powodzeniem zrobiłaby karierę w amerykańskim Pornvalley. Tam jednak wykształcenie raczej przeszkadza niż pomaga. Przekonanie go, że zwiększenie obrotów firmy dzięki inwestycjom w reklamy zajęło mi miesiąc. Potem cztery miesiące, przekonywałem go że strona internetowa zrobiona przez dziecko, które piąty raz chodzi do czwartej klasy podstawówki, wsparte koszmarnymi żółtymi szmatami, które nazywa się banerami, to nie reklama XXI wieku. Wiecie na czym polega różnica między posiadaczem E65, a E28? Posiadacz E65, dowiaduje się o wszystkim od posiadacza E28.
Z różnicą, czy bez niej musiałem pojechać do Janek. IKEA w drugim co do wielkości mieście Polski, jak na razie wygląda smętnie. Znaczy prawie wcale jej nie ma, chyba, że IKEA to wystające z zaoranej ziemi słupy. Nienawidzę Warszawy, pod którą leżą Janki. Po prostu nie znoszę tego miasta. Jest nielogiczne (mylę Ursynów, z Mokotowem), większość jego obecnych mieszkańców to napływowi, snobowie, którzy nie mają pojęcia o guście i smaku, nazywają także Toyotę Corollę samochodem. Nic wspólnego z tą niechęcia, nie ma fakt, iż moja była stąd się wywodzi. Poważnie! Nie nienawidzę tego miasta, z powodu pijawki, która śledziła każdy mój krok z przebiegłością psa Szarika i jeździła BMW 120. W dodatku nabijała się z mojego E28, nazywając mnie Panem Samochodzikiem. Jednak miłość jest ślepa i cierpliwa, przyznam się, że zanim pewne sprawy wyszły na wierzch, to dałbym sobie za nią wyjąć śledzionę i wątrobę na żywca. Choć bezlitośnie zniszczyłem jej marzenia o tym, że ma dynamiczniejsze BMW niż mój 'wehikuł'. Dziś to jedno z nielicznych dobrych wspomnień, które potrafią wzbudzić we mnie cień sympatii do stolicy. Zresztą, to miasto jest jednym wielkim nonsensem! Mój znajomy kupił miesiąc temu apartament z balkonem, salonem o szklanej ścianie i legendarnymi schodami przeciwpożarowymi, jakie zachwycają nas w filmach za $160 000. Kupił go w Nowym Jorku - 15 minut jazdy metrem od centrum. Za te pieniądze nie kupicie w Warszawie kawalerki. Chyba, że Grójec stał się dzielnicą miasta stołecznego.
W tej chwili więc, jestem właścicielem mebli z IKEI, które (prócz łóka, które już zaanektował mój pies bezczelnie się na nim rozwalając) dumnie prezentują się w tych zabawnych kartonach, obok stert materiałów budowlanych. Zrobiłem jeszcze jedną rzecz, dzięki której z dumą ogłaszam że się przeprowadziłem.
Moje auto zamieniło ciepły garaż moich Rodziców, na chłodny i obcy garaż piętrowy w centrum. Zaledwie kilometr ode mnie... Jestem dumny, zmęczony, mam dosyć. Ale się przeprowadziłem. Czas najwyższy się urządzić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz